Brak, czyli o ludziach-mandalach – recenzja książki “Nie ma i lepiej, żeby nie było” Ediny Szvoren

Monika Jurczak

Z twórczością Ediny Szvoren zetknęłam się po raz pierwszy podczas studiów w Budapeszcie. Choć zaczynałam od ostatniego tomu, Verseim („Moje wiersze”, 2018), już wtedy była dla mnie literacką zagadką. Fascynowała mnie abstrakcyjnością swoich opowiadań, ale równocześnie wystawiała moje umiejętności językowe, a wręcz percepcyjne, na próbę. Sama autorka też jest człowiekiem nietuzinkowym, ma dwa życia – uczy w szkole muzycznej, zajmuje się dyrygenturą chóralną i pisze. Miałam zaszczyt spoktać się z nią, a wrażenie, jakie po sobie zostawiła, nie należy do częstych w obecnych czasach – przede wszystkim biła z niej ogromna, niewiarygodna wręcz skromność, która kontrastowała z bogactwem i blichtrem trzymanej w ręce statuetki Literackiej Nagrody Libri 2019. Flesze odbijały się nie tylko w metalicznej, zimnej figurce, ale też w zadziwionych sukcesem, czarnych oczach Ediny.

W tym roku (a właściwie od końca zeszłego) dzięki wydawnictwu Książkowe Klimaty możemy przeczytać trzeci, wyróżniony w 2015 roku Europejską Nagrodą Literacką tom opowiadań Ediny Szvoren, Nie ma i lepiej, żeby nie było, w tłumaczeniu Anny Butrym.

Zacznę prosto, od analizy skrótu z okładki – pragnę przytoczyć cały, ponieważ stanowi świetną bazę do dalszych rozważań o książce. 

Dwanaście opowiadań o rodzinach, małżeństwach, dorosłych, dzieciach i ich wzajemnych relacjach. Edina Szvoren ukazuje swoich bohaterów w chłodnym, klinicznym świetle, które w niepokojący sposób zrównuje ich świat ze światem ciał i przedmiotów. Lakoniczne, a przy tym dosadne opisy rozmaitych zwyczajów i natręctw zaskakują groteskowością i skłaniają do zadawania pytań o istotę więzi między pozornie bliskimi ludźmi.

Cały opis można wyraźnie podzielić na trzy części. Po pierwszym zdaniu przyszły mi na myśl klasyczne powieści obyczajowe, bazujące na problemie przepaści międzypokoleniowej. Biorąc pod uwagę tematy opowiadań Szvoren, nie jest to skojarzenie bezpodstawne, ale nie można też stwierdzić, że wszystko krąży wokół tego motywu. Drugie zdanie określa styl tej prozy  jako „chłodny, kliniczny”. O ile pierwszym przymiotnikiem zupełnie się zgadzam, o tyle w przypadku drugiego dopowiem kilka słów, ponieważ w tej formie jest zbyt skrótowy względem złożoności stylu autorki. Ten sam problem dotyczy specyficznego wykorzystania przez Szvoren dwóch środków stylistycznych, czyli urzeczowienia i animizacji. Z trzeciego zdania można wyciągnąć kilka słów kluczy: lakoniczność, dosadność, zwyczaje/natręctwa, groteska i więzi międzyludzkie. Patrząc na ten ciąg, można pomyśleć: „Czegóż tu nie brakuje?!”.

I właśnie ta myśl jest pierwszym wytrychem do zrozumienia tekstów Ediny Szvoren.

Co tematycznie łączy opowiadania w Nie ma…? Nie tylko kłopoty rodzinne. Nie tylko do problemy międzyludzkie. Aby znaleźć odpowiedź na to pytanie, nie należy rozglądać się wokół, ale zajrzeć do środka, w bohaterów. Odpowiedzią jest jedno słowo – brak. Brak czasu, akceptacji, miłości, przyjaźni, wsparcia, historii rodzinnej, więzi, zaufania… To tak proste, a tak trudne do dostrzeżenia, ukryte pod warstwami strachu płynącego z wewnątrz i z zewnątrz, konwencji narzucanych przez ogół i jednostki, oczekiwań projektowanych na siebie i innych. Nie dotyczy to tylko więzi rodzinnych, choć właśnie wtedy dysonans rozbrzmiewa najostrzej, ale wszystkich relacji – również tych z obcymi i z samym sobą. Co ciekawe, Szvoren tworzy ten świat nie tylko za pomocą tematu, ale także formy.

Pod kątem budowy tekstów Szvoren robi coś, czego chyba jeszcze nie widziałam w podobnej formie. Bardzo ściśle, krótkimi zdaniami wiąże ze sobą elementy pozornie niełączące się ze sobą („Nie lubiłam spać. Lubiłam tłuc i panierować mięso. Słowem, zbudziłam siostrę” w Latawcu); równocześnie korzysta z opisów przedmiotów, które ożywia, i z monologów wewnętrznych bohaterów, których zamienia w przedmioty (opisy żurawi wyszytych na dywanie i opowieści o ojcu w Pół godziny to mniej, niż pieśń chasydzka); korzysta z tradycji biblijnej i żydowskiej, a równocześnie zupełnie wykręca znaczenie symboli, które doskonale znamy (Izaak); sprawia, że czytelnik dokładnie wyobraża sobie przestrzeń i dziejące się w niej wydarzenia, a równocześnie celowo zamazuje fabularną przeszłość, przyszłość, powody i motywacje bohaterów (złamanie tabu w Wieży Babel). Często opowieści zapełniają się wydarzeniami irracjonalnymi, co prowadzi do naturalnego pojawienia się groteski (np. w Opaczniaku impulsem, by uderzyć pięścią w stół, rzucić wszystko i odejść, jest ryba).

W tym momencie docieramy do punktu, w którym muszę wytłumaczyć, dlaczego uważam, że proza Szvoren nie jest stuprocentowo „kliniczna”. Mimo jej zwięzłej frazy i zdecydowanej, obiektywnej narracji, wielkim błędem byłoby stwierdzenie, że Szvoren traktuje bohaterów swoich opowiadań oschle, jak lekarz pacjenta. Pod tą oziębłością kryje się nie tyle współczucie (Szvoren swoich bohaterów nie żałuje), co współodczuwanie – autorka stara się podejść jak najbliżej, wejść w skórę dzieci, dorosłych, starców do tego stopnia, że przyjmuje i przyswaja ich sobie wraz ze wszystkimi ograniczeniami w postrzeganiu świata, więzami, z których najczęściej nie są w stanie się wyswobodzić. Węgierski krytyk i literaturoznawca, Pál Réz, porównał jej twórczość do dzieł Dostojewskiego. Ponadto jedni odnajdują w tych utworach pogłębioną psychoanalizę Pétera Nádasa, drudzy groteskę i uniwersalne doświadczenia pokoleniowe Pétera Hajnóczego, ja w pierwszej kolejności pomyślałam o Weiserze Dawidku Pawła Huellego – tam także miesza się perspektywa dziecięca z dorosłą, czytelnik również ma do czynienia z fabułą, która pozornie znajduje się na pierwszym planie, a w praktyce ważniejsze są odczucia wywołane przez tekst, nostalgia i tęsknota za czasami, których już nie ma… i lepiej, żeby (już? nigdy?) nie było.

Po lekturze opowiadań Szvoren czułam frustrację podobną do tej, gdy widzi się symetryczny wzór z defektem. Wtedy przez głowę przemknęła mi niepokojąca myśl. Bohaterowie opowiadań Szvoren są emocjonalnie skurczeni i wybrakowani – podejrzewam, że wielu, stykając się z takimi osobami, potraktowałoby je z wyższością. Jakbyśmy próbowali zapomnieć, że wszyscy składamy się z braków i pustki. Jakbyśmy chcieli wyprzeć ze świadomości, że każdy z nas jest jak mandala – usypywany różnymi rękami, rozwiewany przez jeden podmuch wiatru.

*

Artykuł ukazał się pierwotnie na portalu Katedry Hungarystyki Uniwersytetu Warszawskiego Magyazyn.pl.

Publikacja na portalu PolakWegier.pl za zgodą autorki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Olga Groszek

Olga Groszek