Dorota Filipiak
József Attilla patrzy tęsknie na Dunaj i Budę. W Centrál Kávéház rozpiera się Enrde Ady, mierząc popijających drogą kawę turystów wzrokiem nieco ironicznym. Sándor Petőfi zwraca twarz w stronę kościoła Śródmiejskiego i mostu Elżbiety, spoglądając w przyszłość, której za życia nie dane mu było doświadczyć. Na placu Głównym w Starej Budzie Sinbad Żeglarz siedzi przy stoliku, na którym stoi wieczny zestaw do szprycera, i wspomina z rozrzewnieniem nogi dawnych mieszkanek Pesztu, obojętny na wdzięki turystek, przysiadających się do niego, żeby zrobić sobie selfie na Instagrama. Patrzę na Budapeszt pisarzy, poetów i ich bohaterów, a miasto odwdzięcza mi się, pokazując inną niż z przewodników turystycznych twarz. Zaprasza na boczne ulice, małe placyki, do zaułków, knajp, sklepików i antykwariatów.
Városliget, Hősök tere, Andrássy út i przejażdżka najstarszym metrem na kontynencie. Do Bazyliki, biegiem do Parlamentu, potem szybka przebieżka po wyspie Małgorzaty. Krótka przerwa. Potem jogging po Budzie – na Wzgórze Zamkowe, następnie szybko na dół i znowu pod górkę, żeby spod Cytadeli sfotografować pesztańską panoramę i mosty na Dunaju. Następnie truchcikiem przez most Wolności do Wielkiej Hali Targowej. Tam fotografowanie stosów papryki i degustacja zimnego langosza oraz obowiązkowe zakupy pamiątek dla rodziny i znajomych. Na wizytę w łaźni nie wystarczy już czasu i sił. Tak z grubsza wygląda obowiązkowy program jednodniowej wycieczki do Budapesztu. Koszmar, ale kto tak nie zaczynał, niech pierwszy rzuci zimnym langoszem. Jest to najgorszy sposób na poznanie miasta, ale lepiej tak niż wcale, pod warunkiem jednak… że planuje się tam wracać.
Mój pierwszy raz też wyglądał mniej więcej tak – kilka godzin i chęć zobaczenia jak najwięcej się da. Prawdziwy rollercoaster. Potem przez kolejne lata musiałam krok po kroku, metodycznie rozplątywać węzeł, który utworzył mi się w głowie z wrażeń po tym pierwszym marszobiegu. Kiedy przejechałam tam po raz kolejny, nic mi się nie zgadzało, nic nie było na swoim miejscu, ale już wiedziałam, że bardzo, ale to bardzo potrzebuję się z Budapesztem zaprzyjaźnić. I zaprzyjaźniam się już od lat. Przez kilka sezonów dobrym pretekstem był Sziget Festival, a potem już przyjeżdżałam dla samego miasta, bez specjalnych okazji. W przerwach pomiędzy kolejnymi wizytami czytałam książki, artykuły, śledziłam profile fejsbukowe i instragramowe, portale, słuchałam muzyki, wreszcie zaczęłam się uczyć języka. Teraz mam ten komfort, że po wielu latach czuję się w Budapeszcie u siebie. Nie muszę przedzierać się przez tłumy turystów z całego świata, nie odczuwam imperatywu zaliczania miejsc, które autor tego czy innego przewodnika uznał za obowiązkowe. W ogóle nie korzystam z przewodników i planu miasta. Skręcam w boczne ulice, uciekam na obrzeża, niezaczepiana przez naganiaczy z autobusów wycieczkowych czy restauracji. Mam w głowie swoją mapę i swoje trasy, które stale rozszerzam, bo miasto to nie ma końca i nigdy się nie nudzi, a literatura dostarcza kolejnych inspiracji.
Choć już późna jesień, wszyscy chodzą dziś po Budapeszcie z zachwytem.
Budapeszt jest piękny o każdej porze roku – to fakt, z którym nie ma sensu polemizować. Nie ma nic milszego niż późny ciepły lipcowy albo sierpniowy wieczór nad Dunajem. Przyjemnie spaceruje się po zaułkach budańskich i na Górze Gellerta wiosną, gdy kwitą forsycje i bzy. Kerepesi ma niezaprzeczalny urok w jesienny poranek, gdy słońce prześwieca przez kolorowe liście drzew.
Ja najbardziej jednak lubię Budapeszt w miesiącach, w których jest zimno, czasem pada deszcz, a zmierzch zapada szybko. W takie wieczory w złotym świetle latarni bohaterowie Krudyego znów wychodzą na ulicę. Można wtedy snuć się pustymi ulicami Śródmieścia, zaglądać w okna kamienic przy Bástya utca, wyobrażać sobie, że w ciepłych wnętrzach domów na ulicy Veres Pálné czas się zatrzymał, kobiety wciąż czekają na miłość, że Natalia żyje, a rzeźniczka, jak co rano przyjdzie do sklepu przy Üllői út i będzie ważyć skwarki za 20 krajcarów, biedny dziennikarz zaś będzie szukał ukojenia w knajpach tuż przed dniem, w którym najpewniej zginie.
Można też przyjąć inny klucz. Pójść po prostu ulicami, które noszą konkretne imiona. Jest taka wąska ulica, odchodząca od Múzeum körút tuż przy Muzeum Narodowym. Jej patronem jest Sándor Bródy. W Polsce raczej nieznany, ale przecież nie bez powodu otrzymał swoją ulicę w samym sercu węgierskiej stolicy. Był nie tylko uznanym pisarzem, ale i ulubieńcem kobiet. Skręcamy więc tuż za Muzeum, idąc od strony placu Kalwina – w prawo i zagłębiamy się w wąwóz pysznych dziewiętnastowiecznych kamienic. Idąc tą typową śródmiejską ulicą dotrzemy do placu i Domu Gutenberga, potężnego budynku w stylu secesyjnym, zbudowanego ze składek peszteńskich drukarzy. Stamtąd już tylko krok do hali na Rákóczi tér, w której panuje zupełnie inna atmosfera niż w Wielkiej Hali Targowej. Jest tu wszystko, czego potrzebuje mieszkaniec miasta. Warzywa, owoce, pieczywo, nabiał, kiszonki, wino z kranika w ścianie, które nalewa się do przyniesionej przez klienta butelki. A co najważniejsze, jest tu zwyczajne, codzienne życie, plotki, awanturki, chociażby o to, że ktoś wszedł z psem, a z psami do środka nie wolno. Dodam tylko, że moja druga ulubiona hala, do której wpadam na langosa, znajduje się w innej części miasta, przy placu Hunyadiego. W obu panuje podobna, niepowtarzalna atmosfera, niemającą nic wspólnego ze spektaklem dla turystów.
Idziemy dalej tropem nazwisk. Zamiast przeciskać się przez międzynarodowy tłum Váci utca, można spokojniej przejść się ulicą równoległą – Petőfi Sándor utca. Tam wejść do galerii, mieszczącej się pod numerem 11, w której między innymi dostępna jest kolekcja najsłynniejszych węgierskich wąsów. Bajusz to seria ceramicznych kieliszków, których wspólnym motywem są wąsy i wąsiki pisarzy i poetów. Można nabyć całą kolekcję, albo wybrać jeden wąsik lub wyjść z jakimś innym drobiazgiem, chociażby kartką pocztową z archiwalną fotografią Budapesztu.
Pisarze i poeci czuwają nad ulicami, placami i zaułkami Budapesztu. Na József Attila utca czuje się puls tego wielkiego miasta. Szeroką jezdnią pędzą setki samochodów, a na przejściach dla pieszych niecierpliwią się budapeszteńczycy, spieszący gdzieś w swoich codziennych sprawach. Dużo spokojniej jest na placu Kálmána Mikszátha, od którego tylko krok do ulicy Krúdyego. To bardzo zwyczajny fragment miasta, ale mam do tej okolicy wyjątkowy sentyment. Z placu odchodzi ulica Marii, wiodąca do Üllői út, która tak kojarzy mi się z prozą Krúdyego. Ta bardzo długa ulica może być początkiem, końcem, albo sednem opowieści o Budapeszcie. O przeszłości, teraźniejszości i przyszłości tego miasta. Od jakiegoś czasu to właśnie tą ulicą rozpoczynam kolejne spotkanie z Pesztem, w trakcie pobytu nogi same niosą mnie na nią, chociażby na chwilę, i tą ulicą z miasta wyjeżdżam. Pewnego dnia Üllői út objawiła mi się w całej swojej nieskończenie długiej okazałości, dając jednocześnie możliwość prześledzenia rozwoju terytorialnego i architektonicznego miasta. Jadąc z lotniska, stopniowo wchodzi się w tkankę miejską, od typowych okolic portu, przez niską, małomiasteczkową zabudowę, nowoczesne budynki należące do uniwersytetu medycznego. Potem, im bliżej serca miasta, stopniowo cofamy się w czasie, mijając budynki typowe dla lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, by wreszcie dotrzeć do przełomu XIX i XX wieku. Tu, na placu Kalwina można już w pełni zanurzyć się w miasto.
Cmentarz Farkasréti, podobnie jak cmentarz Kerepesi, to najpiękniejsze miejsca w Budapeszcie, albowiem cmentarze wraz z ich mieszkańcami są jednymi z najwspanialszych rzeczy, jakie daliśmy światu; śmierć to nasza specjalność.
Lubię cmentarze i chętnie je odwiedzam. Bardzo dużo można się z nich dowiedzieć o miejscu, w którym się jest, o ludziach, którzy byli tu przed nami. W Budapeszcie chadzam na dwa. Jeden w Peszcie, jeden w Budzie. Bardziej znany i częściej odwiedzany jest oczywiście ten pierwszy – Kerepesi temető albo Fiumei úti nemzeti sírkert. Znajduje się nieopodal dworca Keleti . Wchodzi się nań przez bramę od strony Fumei út. Kogo tam nie ma?! I Lajos Kossuth, i Ferenc Deák, i István Széchenyi i József Antall, spoczywający w zapierających dech mauzoleach. Jeśli nie widzieliście grobowca, w którym pochowano Lajosa Kossutha, to nic nie widzieliście! Współtwórcą tego gigantycznego przedsięwzięcia był niejaki Alajos Stróbl. Przechadzając się po Budapeszcie, co i rusz trafia się na jego realizacje, nie tylko pomnik króla Stefana czy Móra Jókaiego, ale przede wszystkim słynną fontannę Macieja – znacie ją na pewno. Tenże Stróbl jest współodpowiedzialny za stworzenie mauzoleum węgierskiego bohatera narodowego. Gigantyczne dzieło powstawało przez sześć lat, a kto je raz ujrzy – nie zapomni nigdy.
Dużo skromniej na tym samym cmentarzu pochowano giganta literatury węgierskiej Endrego Ady. Patrząc na niewielki nagrobek zwieńczony postacią młodego mężczyzny, trudno uwierzyć, że w ostatniej drodze towarzyszyły poecie tysiące Węgrów. Jest takie zdjęcie, zrobione przed Muzeum Narodowym, na którym widać tę ludzką masę wokół trumny z ciałem poety. Ady pisał Szeretném, ha szeretnének i stało się. Węgrzy kochają go do dziś, chociaż stojąc przy jego grobie, można odnieść odmienne wrażenie.
Węgrzy w ogóle kochają swoich poetów i pisarzy, więc jeśli chce się poczuć to miasto, trzeba ich także pokochać. Jest taka książka Budapeszt 1900 Johna Lukacsa. Polecam jako przewodnik – i po literaturze, i po mieście. Autor nieprzypadkowo za datę przełomową i graniczną uznał rok 1900. Przełom wieków dla węgierskiej literatury był momentem zapalnym i formacyjnym. Jeszcze tworzyli wielcy dziewiętnastowieczni, jeszcze ich czytano i naśladowano, a już nadchodziło nowe, jeszcze większe, jeszcze ważniejsze pokolenie. Nyugat! Każde węgierskie dziecko wie, o jaki zachód chodzi. Siła oddziaływania twórców skupionych w tym środowisku była ogromna i nieprzypadkowo także dziś można odnieść wrażenie, że Budapeszt oddycha Nygatem. W przenośni i dosłownie. W niektórych punktach miasta można się poczuć całkowicie zachodnio-europejsko. Nad Dunajem, w okolicach hotelu Four Season, w niedawno otwartym w wyremontowanym Párisi Udvar hotelu Hyatt, czy w alei Andrássyego, gdzie znajdują się butiki i salony luksusowych marek, gdzie sprzedaje się zegarki za miliony forintów i najnowsze kolekcje znanych domów mody. Żeby porzucić tę luksusową zachodniość, trzeba się oddalić nieco w stronę Nagykörút. Tam jest inne życie, żony arabskich szejków tam nie zaglądają.
Na Kerepesi warto się wybrać się kilka razy. To duży cmentarz, a od spoczywających tam znakomitości może zakręcić się w głowie. Żeby odwiedzić ich wszystkich, trzeba czasu, a poza tym jest tam po prostu pięknie i bardzo spokojnie, co czyni to miejsce wprost wymarzonym do długich spacerów.
Druga nekropolia znajduje się po przeciwnej stronie Dunaju. Z Pesztu można tam dotrzeć Mostem Elżbiety. Z placu Franciszkanów zabierze nas tam autobus 8E. Za mostem jest już Buda. Autobus pnie się pod górę, pełno tu wąskich uliczek, cichych zaułków, stromych schodów i niskiej willowej zabudowy. Cmentarz Farkasréti położony jest na budańskich wzgórzach z dala od centrum miasta. Wokół panuje cisza i spokój. Łatwo się tu skryć, za towarzystwo mając tylko zmarłych. Nad ich spokojem czuwa gryf, a wśród starych drzew spoczywają artyści, sportowcy i zwykli mieszkańcy miasta. Wśród nich miejsce wiecznego spoczynku znalazła również Margit Kaffka, pisarka i poetka, która zmarła tragicznie w 1918 roku, pochowana wraz z synem w skromnym, niewielkim grobie.
Przyznaję tutaj jednak z pewnym zawstydzeniem, że sam najbardziej lubiłem chodzić do księgarni sieci Alexandra, co jak mi się zdaje, nie było w najlepszym guście […] Było coś w tych aleksandryjskich pałacach przy placu Nyugati, przy bulwarze Karola, przy alei Andrássyego w przepysznym secesyjnym budynku zwanym Paryskim Domem Handlowym, że nawet największy paździerz książkowy nabierał tam wartości. […] Wchodziłem do Alexandry podekscytowany, byłem w Alexandrze z rozkoszą […] .
Kto chadzał do Alexandry, mieszczącej się w Párizsi Nagy Áruház , ten to zrozumie i wie, że tego się nie zapomina. Dziś niestety księgarni w tym budynku już nie ma. Nie można buszować między półkami w poszukiwaniu węgierskiej klasyki, nowości, przekładów, nie spędzi się już godzin na oglądaniu albumów czy wertowaniu książek kucharskich. Budynek stoi, jak stał, ale wnętrze to już coś zupełnie innego. Ale jest jeszcze, znajdująca się bardzo blisko zresztą, księgarnia Írók boltja. Zastąpi Alexandrę z powodzeniem. Choć dużo mniejsza, na sięgających sufitu regałach jest dość kuszących świetnymi okładkami książek, by spędzić w niej nie kilka, ale co najmniej kilkadziesiąt minut. A potem można przejść na drugą stronę alei Andrássyego. Tam znudzony Mór Jókai czeka tylko na okazję, by uciąć sobie pogawędkę, na przykład o tym, jaką drogę przeszła węgierska literatura od czasów, gdy ukazywały się jego powieści i jak nam się podoba współczesny Budapeszt.
Jeśli ktoś czułby się niesyty książek i chciałby poczytać coś węgierskiego po angielsku, to po takie wydawnictwa można zajrzeć do księgarni znajdującej się kilkanaście minut spacerkiem od Mór Jókai tér. Na rogu Király utca i Anker köz, w wyjątkowo urokliwym zakątku Pesztu, znajduje się książkowa wyspa – Atlantisz Könyvsziget. Ale idąc tam, wybierzcie drogę przez plac Ferenca Liszta, przy okazji zobaczycie Akademię Muzyczną, i skręćcie w prawo w ulicę Królewską.
Ci, którzy lubią zapach starych książek, powinni udać się na Múzeum körút i odwiedzić tamtejsze antykwariaty. Skupione w jednym miejscu, na niewielkim odcinku, dają możliwość zaplanowania dłuższego zwiedzania, bez jeżdżenia po całym mieście, i buszowania nie tylko wśród starych książek, ale i prasy, pocztówek, map, plakatów. Istnieje także duża szansa, że trafi się na rękopis – list, notatkę, fragment artykułu – podpisany nazwiskiem, które wywoła szybsze bicie serca. By taki skarb posiąść na własność, trzeba mieć trochę wolnej gotówki, nie każdy może sobie pozwolić, ale przecież zobaczyć coś takiego na własne oczy – bezcenne!
Dunaj był mądry, nieprzejrzysty, wielki
I jeszcze na koniec słów kilka o rzece. Bo dzięki niej w tym wielkim mieście, jakim przecież jest Budapeszt, nie można się zgubić. Trzeba tylko pamiętać, z której strony zostawiło się Dunaj. To najlepszy punkt odniesienia. Rzeka jest centrum tego kosmosu, jego kręgosłupem i główną arterią jednocześnie. Od niej się wszystko zaczyna i wokół niej skupia. Bez Dunaju to miasto nie byłoby tym, czym jest. Tak jak i bez spinających go mostów. Najchętniej korzystam z dwóch: Wolności (Szabadság híd) i Elżbiety (Erzsébet híd). Ten drugi czasem wywołuje kontrowersje wśród bardziej konserwatywnych miłośników miasta. Nie odbudowano go bowiem w takiej formie, w jakiej powstał pod koniec XIX wieku. Dzisiejsza forma to funkcjonalna nowoczesność z lat sześćdziesiątych XX wieku – nie wszystkim się podoba. Ja lubię tę prostą, lekką konstrukcję i zawsze korzystam z okazji, by złapać na nim trochę wiatru, bo wieje tam zawsze i porządnie. Unikam za to mostu Łańcuchowego (Széchenyi lánchíd), który niemal zawsze jest potwornie zatłoczony. To zrozumiałe. Ma on nie tylko wielką wartość historyczną, jest pierwszą stałą przeprawą przez rzekę. Dzięki hrabiemu Istvánowi Széchenyiemu Buda i Peszt zostały połączone na stałe. Most ma ciekawą architekturę, dzięki czemu wspaniale prezentuje się na zdjęciach. Stąd i tłumy chętnych, by się nim pochwalić w mediach społecznościowych. To oczywiście nie wszystkie mosty w mieście, ale te trzy i most Małgorzaty (Margit híd)) łączą najważniejsze punkty Budy i Pesztu.
[…]jeśli z Budapesztu się wyjeżdża, to jedynie po to, by do niego wrócić, jeżeli się z Budapesztu emigruje, to tak naprawdę by o nim wciąż myśleć, by wspominać miasto, wyświetlać przed oczami Wielki Bulwar i wyspę Małgorzaty, ale i ukryte przejścia, schodki w pierwszej dzielnicy między ulicami Ilonki Szabó i Ferenca Toldyego, panoramę budańskich wzgórz widzianych z murów zamkowych oraz Granitowe Schody, prowadzące z tychże murów w dół, w kierunku Krwawego Pola i bulwaru Krystyny, a kończące się u wylotu ulicy Mikó, dokładnie w tym miejscu, gdzie znajdowała się kamienica, w której do końca wojny mieszkał Sándor Márai, a teraz stoi niekoniecznie urodziwy, ale chyba estetycznie akceptowalny dom z żółtej cegły ze stosowną tablicą na ścianie[…] Gdybym wyjechał na zawsze, o niczym innym nie potrafiłbym już myśleć, niż tylko o Budapeszcie.
Niestety zawsze przychodzi ten moment, gdy trzeba Budapeszt opuścić. I niezależnie od tego, jak długo trwał pobyt, zawsze czuję, że to za krótko. Wracam więc, gdy tylko nadarzy się okazja, by wydeptywać nowe ścieżki, szukać kolejnych literackich tropów, odkrywać zaułki, do których nikt poza stałymi mieszkańcami i zbłąkanymi przechodniami nie zagląda.
Porzućcie przewodniki. Dajcie się prowadzić duchom i bohaterom literackim, skręcajcie w węższe uliczki, zostawiajcie swoje własne ślady. Kiedy spotkacie ugrofińską wampirzycę, huzara, chłopców z ulicy Pawła, pana Jánosa Czifrę, Andrása, Ágnes i Laciego miasto stanie się wam bliższe i bardziej wasze. Zapewniam.
*
Artykuł ukazał się pierwotnie na portalu Katedry Hungarystyki Uniwersytetu Warszawskiego Magyazyn.pl.
Publikacja na portalu PolakWegier.pl za zgodą autora.
Zdjęcie główne: Dimitris Vetsikas /Pixabay