Jak zdobywano Zachód, czyli klasyka węgierskiego rocka po angielsku

Robert Dłucik

 

Za czasów Żelaznej Kurtyny, Zachód jawił się przeciętnemu obywatelowi krajów budujących socjalizm jako Ziemia Obiecana. Muzykom rockowym również…. Inne realia finansowe, medialne, produkcyjne… Ale zrobienie kariery na zachodnich rynkach było dla zespołów z naszej części Europy nie lada wyzwaniem i bardzo często marzeniem ściętej głowy. Mimo to, artyści rockowi podejmowali próby podboju Zachodu, a najlepiej ta sztuka udała się zespołom z Węgier. 

Pierwszy problem, na który napotykali muzycy to zdobycie paszportu. Władza (i bezpieka) ściśle reglamentowały wydawanie tego dokumentu. Otrzymanie upragnionego paszportu i pozwolenia wyjazdu na Zachód nie raz i nie dwa wiązało się również z dziwnymi kompromisami… W ekipach towarzyszących zespołom spotkać można było dziwne postaci, de facto pracujące dla komunistycznych tajnych służb. A jeśli muzyk podpadł (nawet z błahego powodu) – wystarczyło zabrać paszport, schować głęboko w szufladzie na komisariacie i marzenia o koncertach w Londynie, Berlinie, czy Amsterdamie pryskały niczym bańka mydlana. 

Bez wątpienia, największy sukces spośród wszystkich przedstawicieli Bloku Wschodniego odniosła Omega. Chociaż początkowo jej droga na zachodnie rynki też nie była usłana różami. Pierwszą szansę muzycy Omegi dostali jeszcze w latach sześćdziesiątych. Podczas wspólnego koncertu w Budapeszcie z bardzo popularnymi wówczas brytyjskimi formacjami Spencer Davis Group i Traffic, tak bardzo spodobali się Chrisowi Martinowi – menedżerowi pierwszej z nich, że ten postanowił zaprosić ich na tournée po Anglii. A pod koniec lat sześćdziesiątych, Wyspy Brytyjskie przeżywały prawdziwą erupcję popularności i rozwoju muzyki rockowej. 

Omega wystąpiła w programie telewizji BBC, Martin załatwił również zespołowi kontrakt płytowy ze słynną wytwórnią Decca (w jej stajni byli The Rolling Stones). Wydawało się, że grupa złapała pana Boga za nogi, ale sielanka nie trwała długo. Janos Kobor musiał wrócić na Węgry, w efekcie czego partie wokalne zaśpiewał w studiu Gabor Presser. Decca zdecydowała się wydać materiał (mimo, że prace nad nim nie zostały tak naprawdę ukończone), nadając w dodatku zespołowi dziwną nazwę Omega Red Star, a płycie jeszcze bardziej osobliwy tytuł – „Omega Red Star From Hungary”. Oryginalny winyl jest dzisiaj prawdziwym „białym krukiem” (wytłoczono niewielki nakład), znacznie bardziej przyjazny dla kieszeni jest kompakt z tym materiałem. Londyńska płyta – mimo okoliczności w jakich powstała – przynosi porcję interesującej muzyki, naznaczonej duchem końcówki lat sześćdziesiątych. Sporo w tych utworach nawiązań do Beatlesów, słychać też wpływy psychodelii… 

Znacznie lepiej wyszło Omedze drugie podejście do międzynarodowej kariery. W 1973 roku zespół – już po radykalnych zmianach w składzie – podpisał kontrakt z niemiecką wytwórnią Bacillus Records, współpracującej z większym labelem Bellaphon. Pierwsze zachodnie płyty nie przyniosły jednak premierowego materiału – były kompilacjami nagrań znanych z wcześniejszych węgierskich albumów grupy. Dzięki temu na tantiemy w twardej walucie załapał się nawet Gabor Presser, którego od paru lat nie było już w składzie Omegi. Zespół nagrywał nowe, anglojęzyczne wersje swoich klasyków (w tym oczywiście słynną balladę o dziewczynie z perłami we włosach) w doskonale wyposażonych niemieckich studiach, pod okiem znakomitych producentów z Dieterem Dierksem (zasłynął współpracą ze Scorpionsami) na czele. 

Sytuacja zmieniła się po podpisaniu drugiej umowy z Bellaphonem: teraz pierwszeństwo miały płyty nagrywane na zachodnie rynki, a dopiero później ukazywały się ich węgierskie odpowiedniki. Tak było na przykład z albumem „Time Robber” (czyli „Idorablo”) – jednym z najwyższych artystycznych wzlotów w długiej karierze Węgrów. 

Omega próbowała również podtrzymać swoją pozycję na Zachodzie w kolejnej dekadzie, ale skończyło się na wydaniu jednej płyty dla wytwórni WEA: „Working” – czyli anglojęzycznego odpowiednika węgierskiego krążka. „Az Arc”. Przy tej umowie palce maczał Frank Farian – jedna z najbardziej kontrowersyjnych postaci showbusinessu (vide: przekręt z Mill Vanilli pod koniec lat osiemdziesiątych). Niemiecki producent „pożyczył” zresztą od Omegi dwie kompozycje, które wykorzystał na potrzeby swojej ówczesnej maszynki do robienia kasy, czyli Boney M. Oczywiście o podaniu na płycie gwiazd muzyki disco faktycznych autorów tych nagrań zapomniał… 

Kolejne trzy studyjne albumy Omegi ukazały się tylko na Węgrzech, dopiero w latach dziewięćdziesiątych – a więc już po upadku komunizmu na Węgrzech – zespół nagrał „Transcedence”, czyli anglojęzyczną wersję bardzo ciekawej płyty „Trans and Dance”. Omega to nie tylko zachodnie płyty, ale również regularne występy w wielu europejskich krajach i prawdziwie zachodni rozmach oprawy koncertów, co zresztą jest aktualne również dzisiaj…

Przez chwilę wydawało się, że zachodnie sukcesy Omegi ma szansę przebić inna węgierska potęga – Locomotiv GT. Zespół podpisał umowę z amerykańską wytwórnią ABC Records, która w 1974 roku wydała album zatytułowany po prostu „Locomotiv GT”. Krążek otwierał „Rock Yourself”, czyli anglojęzyczna wersja wielkiego przeboju „Ringasd el magad”. W tym samym roku, płyta ukazała się również na Wyspach Brytyjskich z logiem wytwórni Epic. Nad produkcją zachodniego debiutu zespołu czuwał Jimmy Miller (człowiek, który pracował z The Rolling Stones nad ich pomnikowymi albumami), natomiast w utworze „She’s Just 14” gościnnie zagrał Jack Bruce – opromieniony sławą basista i wokalista Cream. Niezły początek, prawda?

Locomotiv GT spodobał się także na żywo – w zachodniej prasie pisano o „sensacji ze wschodniej Europy”, zespół odbył również trzymiesięczną (!) trasę koncertową po Stanach Zjednoczonych. Rozpoczął też pracę nad drugim wydawnictwem dla amerykańskiej wytwórni. Materiał – zatytułowany „All Aboard” – został nagrany, niestety zespół musiał wracać do kraju (na emigracji pozostał gitarzysta Tamas Barta) i album na długie lata trafił na półkę. Na decyzji wytwórni zaważyła też niezbyt satysfakcjonująca bossów ABC sprzedaż debiutu… Większość utworów – zmiksowana ponownie i z lekko zmodyfikowaną tracklistą – ukazała się dopiero w 1988 roku nakładem węgierskiej firmy Favorit. 

Locomotiv GT wydał jeszcze dwa krążki z myślą o zachodnich rynkach: eksportową wersję „Zene – Mindenki maskepp csinalja” oraz „Too Long” (czyli odpowiednik „X”). Przygotował również materiał dla fonograficznego potentata EMI – „Boxing” (to z kolei odpowiednik węgierskiego longplay’a „Ellenfel nelkul”), niestety został on odrzucony przez wytwórnię i nie został oficjalnie wydany (ale można znaleźć te nagrania w sieci).  EMI ograniczył się  do wydania grupie dwóch singli: „Too Long” oraz „I Want To Be There/Portoriko”. 

Omega, LGT, ale próbowali również inni… Po angielsku nagrywał i na Zachodzie koncertował Illes (często określany mianem „węgierskich Beatlesów”), znakomitą płytę w dalekiej Australii wydał Syrius (znów kolekcjonerski rarytas!), „The Run” to próba zawojowania Zachodu  przez zespół Skorpio (wbrew tytułowi nie jest to odpowiednik węgierskiego debiutu „A Rohanas”, lecz kompilacja utworów z wczesnych płyt, wydana przez małą szwedzką wytwórnię Habima Records, kolejny „biały kruk”), w 1980 roku węgierski koncern fonograficzny Pepita wypuścił kompilację zespołu Piramis (później ten materiał ukazał się również w Hiszpanii, Niemczech oraz na rynkach skandynawskich), no i – last but not least – sukces w Holandii odniósł General. Ich singlowy utwór „Everybody Join Us” wspiął się na pierwsze miejsce listy przebojów w Kraju Tulipanów. Tym samym General (a ściślej: General of Budapest, zachodni spece mieli wyjątkowy dar do wymyślania dziwnych nazw kapelom z Węgier; całe szczęście, że nie przerobili LGT na Hungarian Locomotive na przykład…) przeszedł do historii jako pierwszy band z kraju socjalistycznego, który miał numer 1w zestawieniu hitów w państwie Europy Zachodniej. Co prawda, „Everybody Join Us” oraz kawałek z drugiej strony singla, czyli „Weather Cock” zostały napisane akurat przez holenderskich twórców, no ale… nie czepiajmy się detali. 

Warto także wspomnieć o awangardowej formacji Vágtázó Halottkémek. Ekipa dowodzona przez Attilę Grandpierre’a od 1984 roku regularnie koncertowała na Zachodzie. Wcześniej w  ojczyźnie, jej występy dosyć często przerywali smutni panowie w milicyjnych mundurach, aż w końcu zespół otrzymał zakaz grania, o wydaniu oficjalnej płyty również mógł tylko pomarzyć. Ale jego utwory krążyły w drugim obiegu wśród zachodnich miłośników alternatywnego grania. Legalne płyty Galopujących Koronerów zaczęły ukazywać się dopiero w schyłkowym okresie komuny…  

Co ciekawe: węgierskie zespoły nagrywały anglojęzyczne utwory nie tylko na potrzeby zachodnich odbiorców. Wspomniany wyżej General wydał w dekadzie lat siedemdziesiątych dwie płyty w języku Szekspira pod szyldem Polskich Nagrań. Na pierwszej z nich – „Rockin’ and Rollin’” znalazły się między innymi utwory z wspomnianego wyżej holenderskiego singla formacji. W Polsce – nakładem Tonpressu – ukazały się również anglojęzyczne single Fonografu,   oraz Neoton Familia (już z dyskotekowego okresu kariery, ten zespół nagrał zresztą kilka dużych płyt po angielsku, które cieszyły się popularnością w Azji).

Osobny rozdział to dawna Czechosłowacja. Supraphon wydał płytę Locomotiv GT (ten zestaw nagrań z angielskimi tekstami funkcjonuje na rynku pod dwoma tytułami – „Locomotiv GT” i „Motor City Rock”). Natomiast dla bratysławskiego wydawnictwa Opus  anglojęzyczny album przygotowała w latach siedemdziesiątych formacja Corvina (była to trzecia płyta w ich niezbyt długiej karierze). W 1980 roku, pod skrzydłami tej samej wytwórni, solowy krążek opublikował także jej lider Soltész Rezső. „Kodex Corvina” to miła dla ucha soulowo – funkowa muzyka, z lekkimi wpływami rocka. 

W tym samym roku, do katalogu tej wytwórni trafił jeszcze jeden wartościowy album węgierskiego zespołu: „Express Image” późnego wcielenia Illes. Ciekawy materiał, chociaż zupełnie inny od najpopularniejszych dokonań zespołu, kiedy za jego kompozycje odpowiadał duet Janos Brody – Levente Szörényi.

Próbkę twórczości węgierskich tuzów rocka (Locomotiv GT, Omega, Skorpio) śpiewających po angielsku można znaleźć na ścieżce dźwiękowej filmu „A kenguru”. Produkcji w 100 procentach węgierskiej skąd więc anglojęzyczne kawałki? Otóż główny bohater – kierowca ciężarówki, jeżdżący po kraju radzieckim Ziłem marzy o przesiadce TIR-a i zagranicznych trasach (zupełnie jak muzycy…). Zawodowe podróże umila sobie puszczaniem kaset z lekcjami angielskiego. 

Trzy dekady po upadku Muru Berlińskiego, kiedy do większości krajów europejskich możemy podróżować z dowodem osobistym w kieszeni, a paszport trzymamy w domowej szufladzie – dawne problemy muzyków brzmią niczym historie science fiction… Dzisiaj możemy nagrać kawałek w domu, wrzucić do sieci i dotrzeć ze swoją muzyką do odbiorców od Reykjaviku po Auckland. Bez kontraktów, układów z władzą i państwowymi molochami fonograficznymi… Tym bardziej warto docenić wykonawców, którzy w tamtych dziwnych czasach tworzyli muzykę mimo licznych kłód rzucanych im pod nogi. Muzykę, która do dzisiaj poszukiwana jest przez kolekcjonerów płyt z różnych zakątków globu…

*

Artykuł ukazał się pierwotnie na portalu Katedry Hungarystyki Uniwersytetu Warszawskiego Magyazyn.pl.

Publikacja na portalu PolakWegier.pl za zgodą autora.

Zdjęcie główne: Fortepan / Urbán Tamás

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Picture of Olga Groszek

Olga Groszek