Kiedy proste nie jest proste. Magnetyczna góra Réki Mán-Várhegyi

Monika Jurczak

Na Magnetyczną górę trafiłam zgoła przypadkiem. Ostatnio mnóstwo spraw odciągało moją uwagę od literatury węgierskiej (zaskoczenia brak, rok 2020 do najłatwiejszych nie należy), jednak pewnego dnia chciałam nadrobić zaległości. Wiedziałam, że Réka Mán-Várhegyi otrymała Nagrodę Literacką Unii Europejskiej, jednak nie miałam pojęcia, że książka już ukazała się w Polsce, a tu niespodzianka – powieść od dwóch miesięcy czekała na odkrycie. Trudno mi do końca określić, dlaczego wcześniej ją przeoczyłam: przez pandemię, pracę czy też może przez mocno okrojony marketing? Na szczęście książkę znalazłam i mogłam się zabrać do lektury.

I tu się pojawia pierwsza intrygująca myśl – jak właściwie opisać fabułę tej książki? Spróbuję się posłużyć klasycznymi składowymi fabuły. Czas narracji: między 1999 a 2002 rokiem, jednak został on mocno poszatkowany, co czasami zaburza ciąg lektury. Miejsce: głównie Budapeszt, ale też Békásmegyer (ukazane w książce jako miejsce zapomniane przez Boga i ludzi, kiedy w rzeczywistości jest to osiedle leżące w granicach Budapesztu), Nowy Jork, Florencja… Bohaterowie… cóż, jest ich sporo: odważna feministka i socjolożka szukającego swojego celu w życiu Enikő Börönd, zagubiony w sobie powiedzmy samiec alfa i doktor socjologii Tamás Bogdán, pochodząca z Békásmegyer studentka pierwszego roku, a jakże, socjologii Réka (tutaj autorka puszcza oczko czytelnikowi) oraz mnóstwo innych, których imiona nawet ciężko zapamiętać bez skrzętnych notatek, a pojawiają się lawinowo. Tempo akcji: dość leniwe, trochę jak przyglądanie się wodzie płynącej w rzece – z wierzchu bardzo ospałe, ale jeżeli wiadomo, co czai się dookoła, może być całkiem ciekawe. Po takim opisie sama chyba miałabym wątpliwości, czy sięgnąć po tę książkę, jednak po namyśle twierdzę, że mimo wszystko to nie klasycznie ujęte elementy konstrukcji dzieła są tutaj ważne.

O Magnetycznej górze mówi się w wielu różnych aspektach – że to pierwsza węgierska opowieść spod szyldu #metoo, obraz budapeszteńskiej inteligencji z przełomu tysiącleci, rozważania na temat różnych grup społecznych, wolności i radzenia sobie w nowym, wspaniałym świecie po zmianie ustrojowej… W moim mniemaniu problem, a równocześnie siła tej książki tkwi w tym, że choćbyśmy chcieli ją wrzucić w konkretną szufladkę, to zawsze znajdzie się ktoś twierdzący, że „To prawda, ale…”, „To zależy…”. Autorka w ciekawy sposób tworzy poszczególne postaci i wprowadza w tekst kolejne – z jednej strony w kolejnych rozdziałach czytelnik „przykleja się” do bohatera, który sam próbuje zrozumieć mechanizmy sterujące nim samym oraz światem, a z drugiej w trakcie lektury można się poczuć jak naukowiec obserwujący, co zrobi badana osoba znajdująca się w sytuacji X. W ten oto dziwny sposób autorka zadaje pytanie o możliwość badania realcji międzyludzkich – patrzymy na bohaterów, a równocześnie nie jesteśmy w stanie wydać na ich temat rzetelnego osądu, bo sami nie jesteśmy obiektywni. Dodatkowo ten pomysł można pociągnąć dalej – jak możemy opisywać całe grupy społeczne? Poszczególnymi historiami? Badania powinny być przeprowadzone szeroko, czy raczej jako case studies? W tym momencie zderzamy się z sytuacją, gdy matka głównej bohaterki, szanowana dentystka, chodzi na spotkania lecznicze/new wave/wyłącz media – włącz myślenie, a podróżująca wcześniej po wielkim świecie dorosła córka sama musi jakkolwiek dogadać się z resztą pokręconych kobiet w rodzinie. Absurd goni absurd, ale niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nie miał w rodzinie osoby, która zajmowała się tego typu sprawami, kiedy wszystko inne waliło się na głowę. Podobnie w kwestii relacji damsko-męskich. Czysto teoretycznie – czy studentka może wdać się w romans z profesorem? Może. Robi to intencjonalnie, czy stoi za tym wpojone poddawanie się losowi i brak pewności siebie? Tylko ona sama może to wiedzieć, jeżeli w ogóle. Wszystko zależy od tego, jak interpretuje całe zajście. Czy jednak takie doświadczenie jest reprezentatywne dla całej grupy, czy jest jedynie wyjątkiem…?

Według mnie w Magnetycznej górze nie jest najważniejsze, czy ktoś kłamie w swoich opowieściach, czy nie, a raczej: jak funkcjonują różne ludzkie prawdy – osobiste, społeczne, płciowe – i jak na siebie oddziaływują. Czy niszczą się wzajemnie, czy raczej koegzystują w jednym świecie, jak inteligencki, napuszony Budapeszt oraz socjalnie i mentalnie odseparowany Békásmegyer? Czy jednemu światu wolno bezpardonowo wkraczać do innego? Nie. I nieważne, czy będzie to Budapeszteńczyk okazujący brak szacunku dla człowieka z Békás, czy mężczyzna patrzący z politowaniem na kobietę. Lub na odwrót. Prawdą może być zarówno przekonanie Enikő o potędze kobiet i femininizmu, jak i wiara Feriego w demona zdechłego królika kupionego przez matkę chłopaka przed swoją śmiercią, który przekonuje go, że właśnie on powinien być obrońcą Békásmegyer.

Powieść Réki Mán-Várhegyi nie jest książką łatwą – jej poszarpana budowa i niewyraźne wiązanie ze sobą poszczególnych części potrafi bardzo utrudnić lekturę, jednak mimo problemów natury formalnej Magnetyczna góra to istne morze koncepcji i ciekawych przemyśleń. Sądzę, że stanowiło to pewnego rodzaju wyzwanie dla tłumaczki, Elżbiety Sobolewskiej. Jedyną rzeczą, która zaskoczyła mnie odrobinę podczas lektury, były przypisy od tłumaczki. O ile absolutnie popieram wyjaśnienie w ten sposób nieprzetłumaczalnej gry słownej w nazwach miast Baja i Bugyi lub objaśnienie wcale nie tak oczywistej (dla osób niezajmujących się Węgrami na co dzień) różnicy kulturowej między Pesztem a Budą, o tyle przypis do fornetti trochę mnie rozbawił, bo samej zdarzało mi się jadać w takich miejscach, tyle że w Polsce, więc to może nie należeć do elementów niezrozumiałych dla Polaków.

Chociaż sama akcja Magnetycznej góry rozgrywa się na przełomie wieków i poniekąd obrazuje społeczeństwo węgierskie tamtego okresu, to uważam, że jej przekaz można ująć w badziej uniwersalne sformułowanie – jeżeli coś wydaje się proste i jednolite, to takie nie jest. Zwłaszcza człowiek. Zwłaszcza grupy ludzi. Zwłaszcza społeczeństwo. Mimo tego trzeba nadal podejmować próby porozumienia się, chociaż jest cienka granica, którą łatwo nielegalnie przekroczyć pogardą, umniejszaniem, a czasem nawet nienawiścią. Odpowiednio namagnesowane kawałki metalu pod odpowiednim kątem będą się przyciągać. Pod innym będą się odpychać z siłą nie do powstrzymania.

*

Artykuł ukazał się pierwotnie na portalu Katedry Hungarystyki Uniwersytetu Warszawskiego Magyazyn.pl.

Publikacja na portalu PolakWegier.pl za zgodą autorki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Olga Groszek

Olga Groszek