Monika Jurczak
Każdy, kto był w Budapeszcie, zapewne kojarzy plac Kálmána Szélla, jeden z przystanków czerwonej linii metra. Dawny Plac Moskwy, jak do tej pory zdarza się go nazywać mieszkańcom, choć nazwę zmieniono w 2011, to jeden z najważniejszych punktów przesiadkowych i największy plac w Budzie. Mało kto jednak wie, że dawniej miał on swoją lokalną nazwę – Kalef, która według profesora Istvána Kovácsa pochodzi od słowa kalefaktor lub kalafaktor oznaczającego szkolnego woźnego, a w tamtym czasie również bezrobotnych szukających pracy dorywczej na owym placu. Jeżeli w takich okolicznościach przyrody przeniesiemy się wyobraźnią w węgierskie lata 60., włączymy w tle Raya Charlesa lub Elvisa Presleya (choć już oczywiście online, a nie ze szmuglowanych winyli) i pomyślimy o noszącej kolorowe marynarki młodzieży, której nie w smak był szary, smutny system – idealnie znajdziemy się w rzeczywistości Zsolta Cseke, głównego bohatera książki Zsolta Berty Chłopcy z Placu Moskwy (tłum. Daniel Warmuz).
W tym punkcie warto wspomnieć osobę samego autora, ponieważ wydarzenia z kart powieści, choć jak najbardziej rządzą się prawami dzieła literackiego, mają swoje korzenie w historii jego rodziny, a konkretniej ojca, Zsolta Berty starszego. W 1965 roku miało miejsce wydarzenie będące równocześnie pokazem siły i manifestacją strachu władz wobec młodych ludzi, czyli proces tak zwanej „szajki z Kalefa”, w której ojciec autora na podstawie naprędce zebranych dowodów został bezpodstawnie skazany na pięć miesięcy więzienia.
Jak łatwo zauważyć: mowa o jednej książce, w której zderzają się, a może raczej zlewają, dwa przeciwstawne światy. Jeden można zarysować za pomocą słów profesora Istvána Kovácsa: „Za pośrednictwem dramatycznego losu młodych ludzi stojących u progu dorosłości [autor – dop. M.J.] dokumentuje strach, jaki był udziałem węgierskiego społeczeństwa w epoce dyktatury komunistycznej”. Oczywiście, jak najbardziej zgadzam się, że to jeden z najważniejszych tematów Chłopców…, ale gdybym miała w wyborze lektury kierować się jedynie tym stwierdzeniem, prawdopodobnie sięgnęłabym po książkę ze znacznie mniejszą chęcią. Może mieć na to wpływ wiek (cóż, nie należę do pokolenia, które w jakimkolwiek stopniu doświadczyło życia za komuny, nie mam się do czego odnieść) oraz wychowanie w kraju, który również przechodził przez okres zależności od ZSSR (bo ile to już człowiek słyszał, jak to było lub nie było za komuny). Na szczęście świetną okazją na dostrzeżenie drugiego oblicza powieści było spotkanie autorskie z Zsoltem Bertą pod koniec maja w Krakowie. Podczas rozmowy sama opowieść o procesie zeszła niejako na drugi plan, a najważniejszym przedmiotem dyskusji stało się życie młodzieży – czym się interesowali, jak się zachowywali, jakie ubrania nosili, jakiej muzyki słuchali. Dzięki temu zrozumiałam, że może dzięki tej książce będę w stanie choćby w najmniejszym stopniu pojąć, jacy byli ci ludzie, ta młodzież lat sześćdziesiątych. Jakie było pokolenie naszych dziadków/ciotek (choć w węgierskim lustrze)?
Gdy zaczęłam czytać, początkowo traktowałam tę książkę odrobinę jak powieść awanturniczą spod szyldu „grupka młodych gniewnych kontra ten niedobry system”, jednak w trakcie lektury realia stały się konkretniejsze, bliższe czytelnikowi, charaktery wyklarowały się i pogłębiły, a w chwili, gdy grupa z Kalefa została wciągnięta w trybiki państwa komunistycznego, pogodna historia o młodzieży zmieniła się dla mnie w opowieść o dojrzewaniu. W głowie pojawiło mi się pytanie: jak w ogóle można dalej być etycznym po przeżyciu czegoś tak skrajnego, jak niesprawiedliwe, bezpodstawne oskarżenie w ramach systemu? W książce wraz z głównymi bohaterami, trójką przyjaciół – Zsoltem, Gyulą i Ákosem, pojawiają się trzy różne odpowiedzi: albo trzeba się sprzeciwić i próbować uciec, licząc się ze śmiercią (Gyula), albo trzeba podeptać dawne ideały, usiłując pozbyć się wyrzutów sumienia, które ostatecznie i tak wrócą (Ákos), albo trzeba przetrwać poniżenie, ból, śmierć bliskich osób, po czym odbudować całe życie cegła po cegle, stworzyć w sobie i swoim otoczeniu struktury, które mimo braku pełnej integralności wpasują się pomiędzy trybiki systemu. Ten ostatni wariant to w największym skrócie historia Zsolta Cseke. Uważam, że ukazanie takiej wielotorowości wyborów jest jednym z najlepszych elementów tej książki, ponieważ tak bywa w życiu, zwłaszcza pod opresją systemu totalitarnego – nie ma dobrych rozwiązań, są tylko takie, których konsekwencje będą mniejsze lub większe.
Należy też docenić tę książkę za precyzyjne opisy lokacji rozsianych po całym Budapeszcie – od dzielnicy Pásarét po Lasek Miejski (Városliget). Autor genialnie prowadzi czytelnika po Budapeszcie lat 60., pozwala mu poczuć się tak, jakby sam przemierzał miasto z kalefiarzami na kolejną potańcówkę, jakby razem z nimi uciekał przed milicją po kolejnym wybryku. Dzięki temu odbiorcy stają się częścią czegoś, co obecnie staje się niemalże skamieniałością znalezioną gdzieś przypadkiem – że życie bez mediów społecznościowych i telefonów funkcjonowało równie dobrze, co dziś (ba, często nawet lepiej), a ich funkcję spełniały takie miejsca jak Kalef oraz lokalne knajpy i bary. To „przyspawanie” czytelnika do głównego bohatera sprawia, że może on wniknąć przy boku Zsolta w świat starszych pokoleń bez zadęcia spod egidy: „Kiedyś to były czasy, nie to, co teraz”. Cudownie jest niemalże namacalnie doświadczyć tego, że dziadkowie i wujostwo też byli młodzi, umawiali się z dziewczynami, spędzali ze sobą czas, wygłupiali się, działali pod wpływem impulsu. Wszystko jednak zmienia się z czasem, doświadczenie obciąża człowieka – i to właśnie jest dojrzałość – a mimo to, jak stwierdza główny bohater w chwili, gdy wydarzenia zmierzają ku końcowi: „Zaczyna się życie. A właściwie już się toczy. Jednak. Jakoś”. Urzekającym obrazem, pokazującym, że przemiana pokoleń to nieuchronna kolejność życia, jest, gdy doświadczony już Zsolt spogląda na młodzież przesiadującą na Kalefie.
„Biegnę w górę po schodach. Po lewej na barierce siedzi kilku chłopaków i dziewczyn. Ich długie włosy sięgają poniżej ramion. Zupełnie jak moje. Mają na sobie dzwony z dżinsu, takie same jak ja. Ich buty mają szpiczaste noski, grube podeszwy, a niektórzy noszą trampki z wysoką cholewą – ja też mam takie na nogach. (…) Na dole, w cukierni u Słodkiego Misia z wurlitzera lecą Stonesi, Beatelsi, Yardbirds, Animalsi i Kinksi, a od niedawna także Hendrix i The Doors. To także moja muzyka. Młodzi śmieją się, wygłupiają, gwiżdżą za dziewczynami, grają na gitarze, śpiewają, wymieniają się płytami. Niedawno robiliśmy to samo. Teraz Kalef należy do nich, oni tu rządzą. (…)
Na rogu poczty mężczyzna w ortalionowym płaszczu fotografuje kobietę. Na mnie nie zwracają uwagi. W tle Plac Moskwy”.
Z tego miejsca należy oddać też ukłon tłumaczowi za skrupulatne wniknięcie nie tylko w rzeczywistość lat sześćdziesiątych na Węgrzech, ale także w język postaci – podejrzewam, że płynne oddanie wszystkich odzywek kalefiarzy rzucanych z barierek przy równoczesnej konieczności stopniowania ciężaru słowa na przestrzeni książki było nie lada wyzwaniem, zwłaszcza dlatego, że podczas lektury napotyka się przeróżne postaci – od zakochanego po uszy czternastoletniego podlotka po awosza z wadą wymowy. Dodatkowo, widać w tłumaczeniu, że oryginał pełen jest stricte węgierskich frazeologizmów i zabaw językowych wywodzących się z mowy potocznej, więc nie dość, że trzeba było oddać tę potoczystość w sposób minimalnie „pokryty patyną”, ale nadal żywy, to jeszcze należało się zmierzyć z problemem granicy tolerancji i zrozumienia polskiego czytelnika względem węgierskich powiedzeń. Uważam, że się to udało – zakreślałam całe fragmenty, które zadziałały idealnie, na czele z dwoma ulubionymi: „(…) [Rika] zapomniałaby, kim jest, chłopakiem czy dziewczyną. Ale ja pokazałbym jej, że jest dziewczyną, a także to, że jestem chłopakiem” i „(…) rewolucjonista nie ma programu – ma dosyć”.
W ostatecznym rozrachunku okazuje się, że Kalef w powieści Chłopcy z Placu Moskwy staje się czymś więcej niż legendarnym miejscem – Zsolt Berta wynosi cały obraz do poziomu paraboli. Tu Kalef to cały system komunistyczny w pigułce, w którym koegzystują osoby świadome, po przejściach, oraz młode, nieświadome warunków i zasad jego funkcjonowania, a wszyscy najzwyczajniej próbują, każdy na swój sposób – żyć.
*
Artykuł ukazał się pierwotnie na portalu Katedry Hungarystyki Uniwersytetu Warszawskiego Magyazyn.pl.
Publikacja na portalu PolakWegier.pl za zgodą autorki.