Robert Dłucik
Gdyby nie on, pewnie nie byłoby Carlosa Santany jakiego znamy od lat… Inspirował zresztą nie tylko wielkich gitarzystów. Do fascynacji albumem „Jazz Raga” sprzed ponad pół wieku przyznawał się Beck. Gábor Szabó – węgierski geniusz gitary, który grał „world music” na długo zanim ten termin stał się powszechnie używany. Jeden z tych instrumentalistów, którego grę poznaje się po paru dźwiękach i nie sposób pomylić z kimś innym. Warto przypomnieć jego postać…
Gitarowy samouk, dla którego inspiracją do gry na gitarze stały się … kowbojskie filmy z udziałem aktora i piosenkarza Roya Rogersa. Zaczął przygodę z muzyką jako nastolatek, próbował sił w różnych składach. W życie młodego Gábora brutalnie wkroczyła jednak polityka. Nie wiadomo jak potoczyłyby się jego losy, gdyby nie wybuch powstania węgierskiego w 1956 roku i krwawa pacyfikacja przez Sowietów wolnościowego zrywu naszych Bratanków. Dwudziestoletni wówczas muzyk uciekł do Austrii, by w końcu osiąść w Stanach Zjednoczonych – kolebce jazzu. Tam rozpoczął muzyczną edukację w prestiżowej Berklee School of Music w Bostonie. By zdobyć fundusze na opłacenie szkoły najął się do pracy jako… dozorca. Szybko jednak zwrócił na siebie uwagę amerykańskich muzyków i zajął się swoją ulubioną profesją.
Jako nastolatek chłonął muzyczne nowości z rozgłośni Głos Ameryki – teraz znalazł się w centrum jazzowego świata. Zaledwie dwa lata po przyjeździe do USA wystąpił na słynnym Newport Jazz Festival, a w 1961 roku dołączył do kwintetu prowadzonego przez kalifornijskiego perkusistę Chico Hamiltona.
Druga połowa lat sześćdziesiątych to prawdziwy wysyp płyt sygnowanych przez Gabora Szabo. Seria albumów nagranych dla wytwórni Impulse! (a było ich osiem) to również dowód wszechstronności węgierskiego gitarzysty. Od wpływów rodzimego folkloru, po fascynacje – modne wówczas – kulturą i muzyką rodem z Indii (kultowy wręcz album „Jazz Raga”, gdzie znalazł się utwór „Ravi”, inspirowany dokonaniami wirtuoza sitaru Ravi Shankara). A przecież zdarzało mu się interpretować współczesne utwory rockowe („Light My Fire” Doorsów), czy popularne przeboje („Bang Bang”).
To właśnie w drugiej połowie lat sześćdziesiątych Gabor Szabo stał się idolem dla wspomnianego na wstępie Carlosa Santany. Do tego stopnia, że sławny później gitarzysta wplótł cytaty z utworu „Gypsy Queen” (z płyty „Spellbinder”) do przeboju „Black Magic Woman” (co prawda kompozycja autorstwa Petera Greena, ale cover zyskał większą popularność niż oryginał). W 2012 roku, Santana jeszcze raz oddał hołd swojemu Mistrzowi: w 30 rocznicę śmierci węgierskiego muzyka, nagrał utwór „Mr Szabo” na płycie „Shape Shifter”.
Osiem płyt w trzy lata… Imponujący wynik. Ale muzyk nie zwolnił tempa zarówno pod koniec lat sześćdziesiątych (w wytwórni Skye – której był współzałożycielem – opublikował dwa znakomite albumy: „Bacchanal” oraz przepiękny „Dreams”), jak i w kolejnej dekadzie, mimo że sukces i uznanie okupił heroinowym nałogiem.
Rok 1974 przyniósł doniosłe wydarzenie w karierze muzyka: został zaproszony na Węgry, by zrealizować specjalny program dla państwowej telewizji. 18 lat po przymusowej emigracji po raz pierwszy mógł odwiedzić rodzinny kraj. Gabor Szabo stał się cenioną postacią światowego jazzu i nie uszło to również uwadze komunistycznych władz Węgierskiej Republiki Ludowej. Jego powrót do ojczyzny miał z pewnością propagandowy wymiar.
Program został zrealizowany 12 września, ale wyemitowano go – w dwóch częściach – dopiero wiosną 1975 roku. Szabo zagrał z węgierskimi muzykami, gościnnie zaśpiewała z nim również Kati Kovacs. Ponad trzy dekady trzeba było czekać na oficjalne wydanie tego materiału na płycie, lecz warto było uzbroić się w cierpliwość, gdyż jest to jeden z najwyższych artystycznych wzlotów w bogatej dyskografii Mistrza.
W 1978 roku, Szabo zagrał kolejny telewizyjny koncert w ojczyźnie – tym razem w budapeszteńskim hotelu Hilton. Na scenie znów towarzyszyła mu śmietanka węgierskich muzyków. Oprócz typowo jazzowych kompozycji, bohaterowie wieczoru sięgnęli też po ciekawostkę: wielki przebój „Killing Me Softly”, tym razem z Kati Bontovics na wokalu. Jak wyszło? Można przekonać się dzięki płycie „In Budapest Again” (oprócz materiału z Hiltona, zawiera także bonus z trzy lata późniejszego programu „Pulzus”).
Węgierski potentat fonograficzny Pepita wydał ostatni – za życia muzyka – album „Femme Fatale”. Płyta zawierała pięć kompozycji (dwie autorskie Szabo), a gościnnie zagrał na niej gigant jazzowej pianistyki – Chick Corea.
Dekada lat osiemdziesiątych rozpoczęła się udanie dla artysty, niestety uzależnienie od narkotyków szybko przyniosło tragiczne żniwo. Podczas kolejnej wizyty w Budapeszcie w lutym 1982 roku, muzyk gwałtownie podupadł na zdrowiu. Trafił do szpitala, jednak komplikacje związane z niewydolnością wątroby i nerek okazały się śmiertelne. Gabor Szabo miał zaledwie 46 lat i przed sobą jeszcze wiele wspaniałych dźwięków do zagrania…
Dyskografia przedwcześnie zmarłego artysty może przyprawić miłośników dobrej muzyki o palpitacje serca. Po pierwsze: obszerna. Po drugie – dosyć trudna do zdobycia. Last but not least: ceny, jakie potrafią osiągać niektóre płyty w internecie… (winyl „Dreams” oferowano nawet za 600 złotych)
Jeszcze w czasach PRL-u, dwa winyle muzyka ukazały się w Polsce nakładem Tonpressu: „Small World” (znajdziemy tutaj interpretację słynnego „Concerto de Aranjuez”) oraz „Belsta River” (znakomity album z 1979 roku, gdzie mamy zresztą polski akcent – udział cenionego pianisty Włodziemierza Gulgowskiego). Te dwa licencyjne winyle są w miarę przyjazne dla kieszeni i często „wypływają” w sieci. Śmiało można zacząć od nich przygodę z twórczością wybitnego Węgra, którego dzieł czas się nie ima…
*
Artykuł ukazał się pierwotnie na portalu Katedry Hungarystyki Uniwersytetu Warszawskiego Magyazyn.pl.
Publikacja na portalu PolakWegier.pl za zgodą autora.
Zdjęcie główne: © David Redfern – http://hu.wikipedia.org/wiki/F%C3%A1jl:Gabor_szabo_.jpg, CC BY-SA 2.5, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=9719163