Nagyvárad

Dorota Filipiak

 

Sto lat temu w Wersalu mocarstwa zdecydowały o odebraniu Węgrom około dwóch trzecich ich dotychczasowego terytorium. Nazwa miejsca – pałacu Grand Trianon, w którym podpisano  traktat, do dziś budzi nad Dunajem najgorsze skojarzenia i jeszcze przez długie lata będzie wywoływać emocje. Trudno się dziwić, bo w  wyniku ustaleń międzynarodowych poza granicami Węgier pozostało wiele ośrodków ważnych gospodarczo, obszary, na których pozyskiwano surowce, przerwane zostały wykorzystywane od wieków szlaki handlowe, rozdzielono rodziny. W granicach obcych państw znalazły się istotne dla życia kulturalnego i intelektualnego miasta, w których przez stulecia  działali i tworzyli wielcy Węgrzy, miejsca związane z węgierską historią i tradycją.  Do miast utraconych zaliczyć również należy Nagyvárad.

 

Dziś Nagyvárad znajduje się w zachodniej Rumunii i jego oficjalna nazwa to Oradea. Od granicy z Węgrami dzieli ją zaledwie kilkanaście kilometrów. Na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym szczególnym. Jak i w innych dużych rumuńskich ośrodkach, jego spora część jest raczej mało urodziwa. A jednak zasługuje na uwagę i warto je odwiedzić przynajmniej raz. Miasto ma bardzo długą historię i chociażby z tego powodu zasługuje na zainteresowanie. Jednakże to, co wydaje się tu najciekawsze, to żywa, wszechobecna wielokulturowość. Zapraszam na krótką, ale  niepozbawioną przygód wycieczkę do Rumunii, a jednocześnie na Węgry. 

 

Pierwsze spotkania

Mój pierwszy pobyt w Oradei nie miał w sobie nic z poezji. Nie wiedziałam też wówczas, czym jest to miasto i jaki bagaż ze sobą niesie. Nie wiedziałam również o istnieniu pewnego poety, którego ślady kilka lat później zaczęłam tropić z pasją, co oznaczało również i to, że do tego miasta będę musiała powrócić i nazwać je odmienną od rumuńskiej nazwą.  Oradea nazywała się przez całe wieki inaczej. Nagyvárad to dla Węgrów jedyna dopuszczalna po dziś dzień nazwa tego miasta. Na polski przekładano to jako Wielki Waradyn, albo po prostu Waradyn. Miasto biskupów i poetów. Miasto katolików, protestantów, prawosławnych i Żydów.  

Kiedy przyjechałam do Oradei za pierwszym razem kilkanaście lat temu w ramach obowiązkowego programu obejmującego miejsca w Rumunii, które „trzeba zobaczyć”, miasto wyglądało smutno. Zaniedbane ulice, zapuszczone kamienice, śmieci i bezpańskie psy. Brak kolorów, wyblakłe obłażące z tynku ściany kamienic doskonale współgrały z szarym niebem. Pewna pośpieszność, z jaką to miasto zwiedzałam, sprawiła, że nie zapisało się ono w pamięci niczym trwałym, żadnym wyrazistym, szczególnym wspomnieniem. Dlatego wielokrotnie, gdy droga wypadła mi tamtędy, w ogóle nie czułam pokusy, by się w nim zatrzymywać ponownie. Była to zresztą zazwyczaj końcówka podróży, więc marzyłam tylko o tym, by po prostu przejechać bokiem, zahaczyć o supermarket, zrobić zakupy na później, szybciutko dotrzeć do granicy i zacumować na noc, dwie w Tokaju. 

Aż pewnego razu Oradea przytrzymała mnie dłużej. Na parkingu supermarketu zepsuł się samochód, którym podróżowaliśmy. Była sobota, popołudnie, obrzeża miasta. Żadnego hotelu, pensjonatu, agroturystyki, campingu w zasięgu wzroku. Sytuacja beznadziejna, samodzielne naprawienie wozu nie wchodziło w grę. Dwoje Polaków plus pies na rumuńskich peryferiach. Sytuacja jak początek horroru. Wtedy jeszcze myślałam o Rumunii jako o ojczyźnie wampirów. Wierzyłam jeszcze w kilka innych mocnych stereotypów, między innymi w to, że spotkanie z Cyganami oznacza wyłącznie kłopoty.  Ale w tej historii nie padł ani jeden trup. Samochód został naprawiony, kosztowało to jakieś 120 lei czyli około 120 złotych. Wszyscy byli mili, uczynni, pomocni. Dzięki kilku osobom, które w sobotę popołudniu, nie zważając na trudności językowe, wzięły się do roboty za niewielkie w sumie pieniądze, mogliśmy wyruszyć w dalszą drogę i bezpiecznie dotarliśmy do naszego ulubionego miasteczka, a potem dalej do Polski. Dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie osoby zaangażowane w holowanie samochodu, załatwienie zepsutej części i naprawę były Romami. Poza supermarketem i stacją benzynową nie zobaczyłam wtedy już nic i aż do 2018 roku miałam  w pamięci miasto brzydkich przemieści i odrapanych kamienic, ale życzliwych ludzi. 

Minęło parę lat, w czasie których metodycznie poznawałam kolejne miejsca w Rumunii i  nadszedł czas, by  wrócić do tego przygranicznego miasta. Z nowym bagażem wiedzy i bez uprzedzeń zatrzymać się tam dłużej, powłóczyć, poszwendać,  pozaglądać w zaułki i posiedzieć w knajpach. Długo szukałam noclegu, ze wszystkiego jakoś niezadowolona. Mieszkanie, które wreszcie znalazłam, wyglądało na zdjęciach przyjemnie, ale kiedy przyjechaliśmy na miejsce, poczułam się nieswojo. Niska kamieniczka mogłaby stać gdzieś na  warszawskiej Pradze Północ w miejscu zapomnianym przez deweloperów. Szara, odrapana ruinka, w której mieszka element, chla i po zmroku wbija każdemu, kto się napatoczy, noże w plecy. Najbliższe sąsiedztwo nie wyglądało lepiej i tylko utwierdzało mnie w ponurych przeczuciach. Ulica wyglądała na szemraną. Gdyby nie to, że wszystko było już opłacone, postulowałabym natychmiastowy odwrót. I w ten sposób pozbawiłabym się szansy na poznanie naprawdę wyjątkowego miasta, bo apartament okazał się świetnie zaprojektowanym mieszkaniem z dwoma łazienkami, ogromną jadalnią, salonem i cichą sypialnią. Sąsiedzi zaś mili, okolica spokojna i blisko zabytkowego centrum, w sam raz  by wreszcie ruszyć w miasto.

 

Powrót po latach

Pierwszym językiem, jaki usłyszałam na ulicy tuż po wyjściu na pierwsze zwiedzanie miasta, był język węgierski. Kobieta w średnim wieku tłumaczyła coś zawzięcie małej dziewczynce, którą prowadziła za rękę. Nie podsłuchiwałam. Na pustej ulicy głupio było iść tak tuż za nimi i próbować nadstawiać uszu. Ale jak się okazało, nic straconego. Język węgierski jest na tutejszych ulicach słyszalny niemal równie często co rumuński. W ogóle tego co węgierskie, spotkacie w Nagyvárad mnóstwo i to na każdym kroku . Mieszkańcy kupują węgierskie produkty w węgierskich sklepach. W piekarniach można dostać kifli i pogacze. W restauracjach podaje się pörkölty  i paprykarze. Informacje na budynkach i ogłoszenia często zawierają wyłącznie język węgierski i węgierskie nazwiska. Działa węgierski teatr, w którym wystawia się węgierskie przedstawienia. Normą zaś jest dwujęzyczność. W Czarnym Orle spotkałam młodą parę z Budapesztu. Przyjechali tu na sesję ślubną. Miasto pozostało więc, pomimo historycznych zawirowań, węgierskie. 

Do dziś zachowałam na pamiątkę pudełko zapałek, które kupiłam w tamtejszym sklepie. Na opakowaniu widnieje słowo gyufa.

 

Węgierska historia

Oczywiście obecność Węgrów w tym mieście to nie przypadek. Nagyvárad ma długą historię i jest to historia pisana przez Węgrów właśnie. Pierwsze informacje o osadnictwie w tym miejscu pochodzą z przełomu X/XI wieku i związane są z rodem Arpadów. Jest to także siedziba jednego z najstarszych i najważniejszych węgierskich biskupstw. W 1093 roku założył je tu król Władysław I Święty, jeszcze  zanim powstał murowany gród, zniszczony potem w czasie najazdu tatarskiego. Śladów tych najstarszych budowli już nie ma. Niektóre zostały zniszczone, inne przebudowywano, wreszcie na przełomie XIX i XX wieku w okresie największego rozkwitu miasta zmieniła się koncepcja urbanistyczna. Ścisłe centrum, podzielone na dwie części przepływającą przez miasto rzeką Crişul Repede, to architektura przełomu wieków. 

Żeby móc podziwiać wspaniały późnobarokowy pałac biskupów i reprezentujący ten sam styl kościół, trzeba odbyć kilkunastominutowy spacer z tegoż centrum. Te dwa najcenniejsze  i najbardziej spektakularne zabytki położone są nieco na uboczu w otaczającym je założeniu parkowym, tworząc imponujący zespół architektoniczny. Pałac zbudowano pod koniec XVIII wieku. Kościół jest od niego tylko odrobinę starszy.  Przed świątynia można zobaczyć pomnik króla Władysława, przystrojony węgierskimi barwami narodowymi. 

Jeszcze przez chwilę pozostańmy na obrzeżach. Udajemy się do cytadeli. Nie jestem wielką miłośniczką architektury obronnej. Tutejsza cytadela nie należy też do najbardziej imponujących zabytków tego typu. Wystarczy wspomnieć miasto Gyulafehérvár (Alba Iulia), by zyskać porównanie i wyobrażenie o proporcjach. Także położona na wzgórzu twierdza braszowska sprawia wrażenie znacznie potężniejszej. Tutejsza cytadela jest o wiele skromniejsza, leżąca na uboczu, na płaskim terenie, cicha i niewykorzystana chyba w takim stopniu, w jakim mogłaby być. Niemniej jednak z kronikarskiego obowiązku należy jej istnienie odnotować. Żeby do niej dotrzeć, trzeba opuścić zaciszne, urokliwe uliczki centrum i zmierzyć się z budownictwem z drugiej połowy dwudziestego wieku, ale po przejściu przez bramę twierdzy, znów przeniesiemy się w odległą przeszłość. Bastion powstał w XVIII wieku w miejscu, w którym wcześniej znajdowała się siedziba tutejszego biskupstwa. Można zatrzymać się w tutejszej restauracji, albo po prostu odbyć krótki spacer wewnątrz murów. A potem wrócić do centrum, czyli w okolice Strada Republicii, Piaţa Unirii i  Piaţa 1 Decembrie. To tam można podziwiać to, z czego miasto jest najbardziej znane, czyli liczne przykłady secesji. Nagyvárad  miał być nawet z tego powodu porównywany z Paryżem. Przyznać trzeba, że są to porównania na wyrost, niemniej jednak nie odbiera to urody licznym kamienicom, które dziś zachwycają pięknymi kolorowymi fasadami. O zabytku, który najbardziej się wyróżnia kilka słów niżej. 

 

Fekete sas palota

Pałac, czy raczej pasaż Pod Czarnym Orłem (rum. Pasajul Vulturul Negru) zasługuje na szczególną uwagę nie tylko ze względu na ciekawą architekturę. Jeden z architektów, który stał za projektem, Marcell Komor, ma na swoim koncie wiele realizacji w wielu miastach Europy Środkowej. Projekt Czarnego Orła stworzył wraz ze swoim współpracownikiem Jakabem Dezső. Powstał wspaniały secesyjny gmach, z wyjściem na dwie ulice i jeden plac. Dziś mieszczą się tam hotel, kawiarnie, restauracje. Świeżo wyremontowany robi wrażenie, jest wielkomiejski i pachnie luksusem. Zaprasza wręcz do tego, żeby zasiąść przy stoliku na jak najbardziej europejskiego drinka i pozwalać upływać czasowi. Z podcienia pasażu doskonale obserwuje się się największy tutejszy plac, otaczające go budynki, kościoły różnych wyznań, pomnik Michała Walecznego i codzienne życie mieszkańców miasta, których tu nie brakuje, ze względu między innymi na przystanki komunikacji miejskiej. 

 

Szlakiem poety

Poeci mają tu swoje ważne miejsce. Parki, ulice, pomniki, miejsca z poezją i poetami związane. Petőfi ma park, niewielki, ale uroczy, swojego imienia. W tymże parczku, wśród drzew, stoi pomnik innego poety – Józsefa Attlili. Przy Strada Republicii, głównym deptaku miejskim spotkamy twórców związanych z antologią Holnap. Ale wystarczy jedno nazwisko, by zrozumieć że miasto to na zawsze będzie związane z węgierską kulturą. Spędził tu zaledwie kilka lat, ale Nagyvárad ma istotne znaczenie w literackiej drodze Endrego Ady. Urodził się w 1877 roku we wsi o starożytnym rodowodzie co prawda, ale niczym szczególnym w kolejnych wiekach nie upamiętnionej. Aż do czasu, gdy Ady zyskał zasłużony rozgłos. Dziś wieś nie tylko szczyci się domem poety, ale nawet nosi jego imię (rum. Ady Endre, węg. Érmindszent, Adyfalva) i pod taką nazwą szukajcie jej na mapie. Nie zamierzam jednak namawiać, byście tam jechali. Zostańcie w Nagyvárad. 

Ady miał zostać prawnikiem, ale studia w Debreczynie nie były chyba zbyt wciągające, bo szybko powrócił do Nagyvárad, w którym była odpowiednia atmosfera i sprzyjające środowisko. 

Wyobrażam sobie miasto z czasów, gdy po tutejszych ulicach przechadzali się Ady i jego koledzy po piórze. W kawiarniach, cukierniach i winiarniach bywało zapewne bardzo tłoczno i głośno. Jeśli porównywać to miasto z Paryżem, to nie ze względu na architekturę, ale właśnie tę atmosferę.  Rodziły się tu nowatorskie, wywołujące skandale wiersze, powstawała nowoczesna publicystyka, a Endre Ady wygłaszał wiersze i poglądy, które fermentowały w głowach wielu zafascynowanych nim słuchaczy i czytelników, a szczególnie czytelniczek.  Ady za namową swojej kochanki z Nagyvárad wyjechał właśnie do Paryża, o czym dowiemy się z niewielkiej wystawy poświęconej poecie, znajdującej się w niewielkim budynku z drugiej połowy XIX wieku w Parku Trajana. Niegdyś mieściła się tu Müller cafe, w której podobno poeta lubił przesiadywać. Dziś też jest to tętniący życiem zakątek. Przy parku znajduje się duży gmach sądowy, a samo muzeum dzieli budynek z bardzo popularnym bufetem. Wokół, na licznych ławeczkach, w ciepły letni dzień tłumnie zasiadają tutejsi seniorzy. W muzeum zaś znajduje się poświęcona Adyemu skromna ekspozycja z naciskiem na okres oradejski i paryski. Budapesztu nie ma tam prawie wcale. Obiektów też niewiele, głównie duże, zawieszone na ścianach tablice z archiwalnymi fotografiami. Obszerne opisy w dwóch językach: węgierskim i rumuńskim. Wstęp 5 lei, czyli około 5 złotych. Cena uczciwa. Ale raczej zysków z biletów nie ma. Chociaż na skwerze wokół budynku tłoczno, trudno znaleźć wolne miejsce na ławce, to raczej ma to związek z bliskim sąsiedztwem budynku sądu. Chętnych na wizytę u poety raczej nie ma zbyt wielu. Dzięki temu miałam zupełny spokój i w ciszy mogłam oglądać stare fotografie, francuskie wydania dzieł poety i czytać dwujęzyczne informacje o jego krótkim życiu. Krótkie życie, poezja,skandale i dekadencja wytworna, elegancka, salonowa. Ady był stąd, ale przecież jest na wskroś węgierski. A za jego sprawą Oradea zostanie już dla mnie miastem poetów. Węgierskich poetów. Grupy Holnap, która siedzi przy Strada Republicii jak Czwórka z Liverpoolu. Wyglądają jak prawdziwe gwiazdy. 

 

Nie tylko Węgrzy

Ulica Adyego, Madacha, Aranyiego, Jokaiego, park Petőfiego, pomnik Attili – można by pomyśleć, że znajdujemy się nie w Rumunii, ale gdzieś w Kraju Zadunajskim na przykład.  Nagyvárad to wciąż miasto bardzo węgierskie, ale w zabytkach architektury odczytać możemy ślady obecności także innych społeczności, które przez wieki zamieszkiwały to miasto. Nie należy zapominać, że cały region przez wieki przyciągał rożne grupy etniczne. 

Szczególnie widoczne są ślady Żydów. Jednym z ciekawszych tutejszych zabytków jest znajdująca się nad samą rzeką synagoga. Jej charakterystyczna bryła widoczna jest z daleka i przyznać trzeba, że prezentuje się naprawdę malowniczo, szczególnie w promieniach zachodzącego słońca. Nic dziwnego więc, że jest jednym z symboli miasta.

Synagog w  Nagyvárad było więcej. Jedna z nich znajduje się przy ulicy Primăriei, po drugiej stronie tej samej ulicy jest świątynia kalwińska, a na tyłach synagogi cerkiew. Wszystkie trzy świątynie mieszczą się w kadrze na jednej fotografii. To miejsce jest najbardziej wymownym dowodem wielokulturowości miasta. Takich dowodów jest tu znacznie więcej.

 

Węgierska kuchnia

Na koniec kilka słów o jedzeniu, bo tego w żadnej podróży pominąć nie można. Po przyjeździe niemal od razu zapytałam o lokalną kuchnię. Polecono mi kilka miejsc, gdzie można zjeść niedrogie smaczne posiłki, takie jakie mieszkańcy Nagyvárad lubią najbardziej.  Wskazano mi  kilka miejsc. Jedno było pizzerią, odpadało od razu. Dwa inne serwowały tzw. kuchnię domową i były typowymi i bardzo popularnymi lanczowniami. Nie bez trudu w jednym z nich udało się znaleźć wolny stolik. Po zajęciu stolika czym prędzej  oddałam się studiowaniu menu. Okazało się, że wszystko, co tu podają, to typowe węgierskie dania, takie same, jakie dostać można chociażby w Budapeszcie, a pani kelnerka nad język angielski i rumuński zdecydowanie przekłada język węgierski. I tak w Rumunii zjadłam typowy węgierski posiłek.

Jeśli przyjeżdża się do Nagyvárad raz i na chwilę, to oczywiście trzeba zobaczyć te wszystkie najcenniejsze i najciekawsze zabytki. Wystarczy wówczas kilka godzin, by dotrzeć do miejsc, które polecają przewodniki. Ale zachęcam, by zatrzymać się tu nieco dłużej, na dwa – trzy dni. Miasto ma niezwykłą atmosferę, którą trudno uchwycić, biegnąc od jednego zabytku do drugiego. Warto pospacerować po mieście bocznymi uliczkami nieco oddalonymi od Placu Zjednoczenia i Alei Republiki, o różnych porach dnia przejść się po zaułkach, zajrzeć w podwórka, posłuchać mieszających się języków. Trzeba wejść do małych sklepików, przyjrzeć się towarom na półkach, zrobić niewielkie zakupy.  

Długo zastanawiałam się, co sprawia, że Oradea, miasto nie największe, nie specjalnie imponujące, leżące na uboczu, w dziwny sposób mnie zahipnotyzowało. I tak spacerując uliczkami oddalonymi od Piaţa Unirii, chowając się przed palącym słońcem w cieniu murów niewielkich kamieniczek, zrozumiałam, że pomimo wszystko czas się tu zatrzymał. Tak jakby wciąż trwała belle epoque.

Węgierska historia zakończyła się tu oficjalnie w 1945 roku, ale faktycznie nie skończyła się nigdy i dla mnie to już wystarczający powód, by tu przyjechać. I wracać. 

*

Wywiad ukazał się pierwotnie na portalu Katedry Hungarystyki Uniwersytetu Warszawskiego Magyazyn.pl.

Publikacja na portalu PolakWegier.pl za zgodą autora.

Zdjęcie główne: Vertigoro at ro.wikipedia, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=18962991

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Picture of Olga Groszek

Olga Groszek