Trumatyczne wspomnienia, zabrana młodość, codzienny strach o samego siebie – te obrazy zazwyczaj przywołują nam na myśl wszelkie dokumenty wojenne lub wspomnienia świadków. Jednak czy koniec wojny zawsze oznaczał nastanie spokojnego i szczęśliwego czasu?
Absolutnie nie. Co więcej, dla niektórych to właśnie wtedy być może rozegrało się prawdziwe piekło. Taką osobą z pewnością była główna bohaterka filmu Marty Meszaros, młodej Marii Pogany . Film przedstawia kobietę z dwóch perspektyw – młodej dziewczyny, której okupacja sowiecka zabrała beztroskę młodości oraz starszej kobiety, której pod koniec swoich dni przyszło spojrzeć w oczy przeszłości i oczy młodej siebie.
Akcja filmu rozgrywa się w latach 50. XX wieku, po zakończeniu II wojny światowej i przejściu pod sowiecką strefę wpływów znacznej części Europy, w tym Węgier. “Wyzwoliciele” jak zwano wtedy Armię Czerwoną byli tak naprawdę wilkami w owczej skórze – ludność Europy Wschodniej wpadła z jednego totalitaryzmu w drugi, być może jeszcze bardziej krwiożerny. Szacuje się, że w samym Budapeszcie zgwałcono od 50 do 200 tys. kobiet. Przeliczając to na całą narodowość węgierską, skala tego zjawiska jest przerażająca.
I tak się właśnie zaczął horror młodej Marii – w biegu po lepsze jutro z miłością swojego życia, jakim miało być wspólne życie w Austrii, zostają zauważeni przez radzieckie wojsko stojące przy granicach. Zobojętniała Maria zostaje grupowo zgwałcona przy ciele przed chwilą zastrzelonego ukochanego.
Na szczęście bohaterce udaje się uciec oprawcom i szczęśliwie trafia do dalekiej rodziny zmarłego partnera, która się nią opiekuje. Tu poznaje swojego anioła stróża w postaci wesołej Edit. To przy niej uczy się życia na obczyźnie, odkrywa, że nie każdy mężczyzna z czerwoną gwiazdą to potencjalny gwałciciel, to z nią w tym samym dniu przeżywają ten ważny moment w życiu kobiety, jakim są narodziny dziecka.
I tu życie Marii zaczyna pisać kolejny, nieszczęśliwy dla niej rozdział – macierzyństwo, o które się nigdy nie prosiła. Macierzyństwo, które jej przypominało tragedię sprzed paru miesięcy, od której tak bardzo chciałaby uciec. Los, w dość drastyczny sposób jej w tym “pomógł”, jednak jak mówi stare porzekadło – co się odwlecze to nie uciecze. Wraz z listem z Rosji otwiera się swoista Puszka Pandory, która wzbudza zakopane pod kurzem czasu wspomnienia. Naszej bohaterce przyszło zmierzyć się z przeszłością, rozliczyć się z nią tuż przed śmiercią, którą przywitała z lekkim uśmiechem. W tej roli wspaniale odnalazła się Mari Törőcsik.
“Zorza Polarna” Marty Meszaros nie jest z pewnością filmem do obejrzenia “na raz”, jest to ten rodzaj dzieł, do których się wraca, co raz doszukując się nowego znaczenia, co raz na nowo i głębiej interpretując jego treść. Pomimo rozstrzału czasowego i wątkowego, cała retrospekcja i współczesność bardzo zgrabnie zgrywają się w jeden spójny obraz. Tu warto wspomnieć o polskim akcencie – wyżej wspomnianą zgrabność zawdzięczam operatorowi Piotrowi Socińskiemu, natomiast na ekranie zauważymy Ewę Telegę oraz Lesława Żurka.
Film jest w moim odczuciu również hołdem dla wszystkich żyjących w tamtych czasach. Dla wszystkich Marii, które zmagały się z traumą gwałtu i innych okrucieństw do końca życia i tych, które nią przygniecione po cichu kończyły swój żywot. Dla wszystkich Akosy, który marzenie o lepszej przyszłości przepłacili życiem. Dla wszystkich Edit i Antonów, którzy mimo wszystko chcieli kochać. I dla wszystkich, którzy w tych nieludzkich czasach chcieli zachować ludzką twarz.
Pierwsze słowo, jakie mi przychodziło na myśl zabierając się do ponownego obejrzenia filmu i pisania tego tekstu było “nieoczywistość”. Bowiem mało co tu jest oczywiste i zerojedynkowe – decyzje bohaterów i powolnego wyjawiania się prawdy o sobie samym. Druga rzecz, to ocena moralności niemoralności, a raczej moja próba oddalenia się od rzucania takowej zwłaszcza w głównej bohaterki – i tu lekka dygresja: to co mnie irytuje w moim pokoleniu (a tego by się trochę nazbierało), to to, że przy poznawaniu historii, dramatycznego położenia ludności cywilnej, czy to podczas II WŚ czy w omawianym tu okresie próbują osądzać co było dobre a co złe, słychać komentarze “a bo ja bym tak nie mógł/mogła”, “jakby teraz na nas napadli, to ja bym poszedł bronić kraju”. Na litość boską, kimże my, siedzcy wygodnych fotelach, nie żyjący w wiecznym strachu czy jutro będziemy żyć, by stawiać przy czyimś nazwisku plusy i minusy? Może bardziej skupmy się na tym, by widząc takie obrazy, mając w pamięci opowieści świadków tamtych czasów, zebrać się i chwycić tak dłoń historii, by dzierżony w niej ołówek nigdy nie zatoczył kółka.
Jeszcze jedna myśl mi się nasuwa po obejrzeniu tego filmu a jednocześnie będąc po lekturze “Biegnącej z wilkami” Clarissy Pinkoli Estes (swoją drogą mającą też węgierską nutkę): Czy warto aż tak bardzo uciekać od naszej przeszłości, od tego co mimowolnie jest naszą częścią? Ubierzmy je w swoistą La Lloronę, dajmy jej się wypłakać, wypuśćmy na żer, nieh pożre i nas, a następnie przytulmy tą kruchę istotę i powiedzmy jej “dziękuję”.
*
Artykuł ukazał się pierwotnie na portalu Katedry Hungarystyki Uniwersytetu Warszawskiego Magyazyn.pl w ramach dofinansowania otrzymanego przez Fundację Polsko-Węgierską w ramach Programu Polsko-Węgierskiej Współpracy Pozarządowej 2021.
Publikacja na portalu PolakWegier.pl za zgodą autorki.