Dorota Filipiak
Zapraszam na prowincję, tym bardziej, że i pora na to właściwa. Latem tego roku może wreszcie uda się wyjechać gdzieś dalej, a wyskoczyć za miasto zawsze warto. Nie ograniczę się do samych wsi, pojawią się w tym tekście także małe miasteczka i pewne uzdrowisko. Czyli prowincji ciąg dalszy, bo pierwszy raz pisałam o niej rok temu*. Moje zamiłowanie do miejsc oddalonych od metropolii nie słabnie i mam nadzieję, że uda mi się przekonać czytelników, że na wieś zawsze warto się wybrać. Tym razem jednak droga będzie nieco dłuższa. Przekroczymy nie tylko granicę państw, ale także przeniesiemy się w czasie.
Székelykő
Siedmiogród, zwany też Transylwanią, to malowniczy, lesisty płaskowyż, porżnięty bystrymi rzekami, spiętrzony pasmami gór niby potężnym wałem, otoczony od północy i od wschodu łukiem niebotycznych Karpat, od południa zaś łańcuchem Alp Transylwańskich. W owych czasach była to kraina dzika i niedostępna, o olbrzymich, lecz mało wyzyskanych bogactwach naturalnych, zamieszkana przez mieszaną ludność. Większość jej stanowili Węgrzy. Madziarami byli prawie wszyscy właściciele wielkich dóbr, pomniejsza szlachta, znaczna część miejskiej inteligencji, wreszcie niektórzy włościanie. Do Madziarów zaliczali się również Szeklerzy, w większości wolni chłopi, zamożni i rozgarnięci, dumni ze swego pochodzenia. Ród swój bowiem wywodzili od najmłodszego syna Attili, Dengezicha, oraz jego sławnych wojowników.
Jadwiga Chamiec, Trójkolorowa kokarda
Znalezienie tego miejsca wcale nie było takie łatwe. Adres mieliśmy, ale nowoczesne technologie – satelity, giepeesy i internety zawiodły w najważniejszym momencie. Byliśmy o krok od celu i nie mogliśmy trafić, bo oto znaleźliśmy się w miejscu, jakich coraz mniej w naszym świecie, miejscu, w którym nie ma zasięgu. Musiałam cofnąć się do czasów analogowych i zdać się na informacje, które udało mi się zapamiętać oraz na daleki od precyzji opis i mapkę, którą przezornie wydrukowałam jeszcze w Polsce. Po kręceniu się w kółko, błądzeniu po coraz węższych dróżkach, zaczęłam jednak tracić nadzieję. W końcu podjęliśmy ostatnią próbę. Desperacką, bo droga była krzywa, kamienista i wyglądała raczej na taką, co prowadzi wyłącznie na pastwiska na stokach tutejszych wzgórz lub kompletne manowce. Uznaliśmy jednak, że nie mamy już nic do stracenia. Jechaliśmy coraz bardziej zniechęceni wzdłuż rwącego potoku. Po prawej stronie, na zielonym wzgórzu majaczyły ruiny zamku. W końcu zobaczyłam stojący nad brzegiem potoku samochód, a obok niego dziewczynę. Machała ręką w naszą stronę i uśmiechała się szeroko. Tak wyglądało nasze pierwsze spotkanie z Torockószentgyörgy.
Sama okolica nie była nam zupełnie obca. Wróciliśmy tu po raz kolejny. Chcieliśmy znów odwiedzić Torockó. Miejscowość ma rewelacyjne położenie, zachwyca spójną, malowniczą zabudową. Budynki zostały starannie odrestaurowane z wielką troską o zachowanie dawnego charakteru tego miejsca. Gdyby nie parkujące w cieniu wieży tutejszego kościoła zupełnie nowe samochody, można by odnieść wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie.
Kiedy przyjechaliśmy do wsi po raz pierwszy, chcieliśmy zrobić drobne zakupy. Skierowałam się więc wprost do sklepu. Niestety, miałam pecha! Pani sprzedawczyni powiedziała do mnie „zarva van”. Cofnęłam się więc, nieco rozczarowana, bo upał był wielki i miałam ochotę na jakiś chłodny napój, a tu nic z tego. Z powodu pragnienia zapewne dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że pani zwróciła się do mnie po węgiersku. No właśnie, ale dlaczego to takie zdumiewające? Gdzie to Torockó w ogóle jest i jak tam trafić?
Przede wszystkim trzeba opuścić dzisiejsze granice Węgier. Bo chociaż wszystkie nazwy, które wymieniłam, są węgierskie, to dziś kryjące się pod nimi miejsca znajdują się w granicach Rumunii. Zatem obieramy kierunek wschód, by przekroczyć granicę z węgiersko-rumuńską. Można to zrobić na przykład w okolicach miasta Szatmárnémeti (Satu Mare). Zazwyczaj jedziemy tam po nocy spędzonej w Tokaju i ta droga jest najwygodniejsza. Z Satu Mare ruszamy międzynarodową drogą E81 na południe. Żeby ominąć Kolozsvár, czyli Cluj-Napoca, odbijamy na drogę A3 i jedziemy do miasta Torda czyli Turda. Następny przystanek Rimetea – tak właśnie nazywa się po rumuńsku Torockó.
Nocowaliśmy w oddalonym o jakieś cztery kilometry Torockószentgyörgy (Colţești), ale Torockó odwiedzaliśmy codziennie. Trudno odmówić sobie przyjemności choćby krótkiego spaceru w cieniu białych domów z zielonymi okiennicami czy zakupów w którymś ze sklepików z pamiątkami. Sprzedawcy uśmiechają się szeroko, gdy słyszą język węgierski, nawet jeśli próby podejmowane przez kupującego dalekie są od perfekcji. Atmosfera jest przemiła, pieniądze rozchodzą się szybko, bagażnik wypełnia się niebezpiecznie kolejnymi pamiątkami z podróży.
Położenie miejscowości jest niezwykłe. Można tu dotrzeć z dwóch stron. Jadąc z Turdy zobaczymy w oddali wąwóz Turzii. Zmierzając od strony Aiud drogą 107M przejeżdżamy przez malowniczy wąwóz Vălișoarei. Bardzo polecam tę trasę. Nad samą wsią góruje potężna skała o bardzo charakterystycznym kształcie.
Latem w Torockó odbywa się festiwal muzyczny, na który zjeżdżają Węgrzy z Rumunii i Węgier, zarówno występujący tu artyści, jak i publiczność. Wtedy robi się tu naprawdę tłoczno, a węgierski rozbrzmiewa głośno z każdej strony.
Naszymi gospodarzami w Torockószentgyörgy była para pół-Węgrów. Mogliśmy więc rozmawiać w trzech językach, po rumuńsku, węgiersku lub współczesną łaciną, czyli po angielsku.
Samo Torockószentgyörgy również zasługuje na uwagę, chociażby ze względu na wznoszące się nad wioską ruiny XIII-wiecznego zamku, należącego niegdyś do rodu Torocsayów. Z murów zamku rozlega się wspaniały widok na okoliczne wzgórza. Podejście jest nieco męczące, szczególnie w gorący letni dzień, ale warto podjąć ten trud. W samej wiosce znajduje się kościół unitariański z XVII wieku, na którego wieży widnieje hasło „Egy az Isten”. Mieszkańcy tej wioski, jak i sąsiedniego Torockó przyjęli unitarianizm jeszcze w XVI wieku i wyznają tę religię do dziś.
Tymczasem z Torockószentgyörgy ruszyliśmy dalej w głąb kraju. Gdy żegnaliśmy się z naszą gospodynią, uprzedziła: tam będą już mówić wyłącznie po węgiersku.
Tokány
To była węgierska kraina, bez dwóch zdań. Węgierskie i seklerskie flagi wisiały nad domami. Bramy miały tradycyjny kształt seklerski kształt.
Ziemowit Szczerek, Via Carpatia. Podróż po Węgrzech i Basenie Karpackim
Znajdowaliśmy na niewielkim kempingu na skraju maleńkiej wioski w okręgu Harghita. Kemping nazywał się Vidra – wydra. Język węgierski pojawił się w trakcie obiadu. Uraczono nas hojnie. Jednym z dań, które pojawiły się na stole był tokány. I zgodnie z zapowiedzią nasi gospodarze mówili po węgiersku, jak cała okolica. Byliśmy na Seklerszczyźnie – w samym sercu węgierskiej wyspy na rumuńskim morzu. Chociaż pochodzenie samych Seklerów wciąż jest przedmiotem dyskusji, niewątpliwie od wieków związani są z państwem węgierskim i te związki trwają do dziś, chociaż formalnie Seklerszczyzna pozostaje częścią Rumunii, jednak wielu Seklerów posiada również węgierskie paszporty. Wioska, w której się zatrzymaliśmy, stała się punktem wyjścia do odkrywania niezwykle intersującej krainy, której symbolem są monumentalne, bogato zdobione drewniane bramy. I tylko cerkwie i powiewające tu i ówdzie rumuńskie flagi przypominają, że do Budapesztu jest stąd dalej niż do Bukaresztu.
Powodów, by tu przyjechać, jest całkiem sporo. Przede wszystkim powinni tu zajrzeć miłośnicy gór, mając jednak w pamięci, że są to tereny dość dzikie i trzeba mieć niejakie doświadczenie, by wędrować po nich bezpiecznie. Tutejsze góry porastają gęste lasy, co w odpowiedniej porze roku może być dodatkowym wabikiem – nie barak tu grzybów i owoców leśnych.
Dla mnie jednym z powodów była ceramika. W jednej z tutejszych wsi wzdłuż głównej drogi ciągną się stragany i sklepiki, w których można kupić miski, kubki, kieliszki, talerze i wiele innych przedmiotów, które powstają w tutejszych warsztatach. Jeśli ktoś, podobnie jak ja, jest wielbicielem ludowej ceramiki, Korond (rum. Corund) odwiedzić musi obowiązkowo, ale trzeba uważać – łatwo o zawrót głowy od mnogości kolorów i kształtów!
Poza ceramiczną wioską przyciągają tutejsze miasteczka. Warto odwiedzić Kézdivásárhely (Târgu Secuiesc) i Székelyudvarhely (Odorheiu Secuiesc) – bardzo środkowo-europejskie w charakterze, z niską, ale atrakcyjną zabudową i nieco senną atmosferą, jakby czas stanął w miejscu. W obu znaleźć można cukiernie i przyjemne knajpki, w których napijemy się węgierskiego wina. W regionie tym znajduje się także ważny ośrodek religijny – sanktuarium Csíksomlyó w Csíkszereda (Șumuleu w Miercurea Ciuc).
Dobostorta
[…] mieliśmy tylko madziarską mapę. Madziarska mapa Erdély to już bardzo dużo. Trudno o bardziej szczegółową – mapę Siedmiogrodu każdy Madziar nosi w sercu […]
Robert Makłowicz, Café Museum
W miejscowości zwracają uwagę ostrzeżenia. Przypięte do słupów i drzew kartki informują, że po zmroku wychodzi się na ulicę tylko na własną odpowiedzialność. Kto nie posłucha, ryzykuje spotkanie z niedźwiedziem, które skończy się dobrze lub gorzej, w zależności od tego, w jakim humorze będzie zwierzę. I nie jest to żart. Miejscowość położona jest w górach, otoczona lasem. W tym rejonie przyroda jest bujna, nie brakuje zwierząt, w tym niedźwiedzi właśnie. O spotkanie z misiem naprawdę tu nietrudno, bo akurat w tej okolicy niedźwiedzie brunatne występują najliczniej. W tej okolicy organizuje się wycieczki do specjalnych czatowni dla tych, którzy marzą o zobaczeniu tego wspaniałego zwierzęcia w naturalnym środowisku. Ogłoszeń również należy szukać na słupach i tablicach.
Odwiedziłam uzdrowisko w pewien ciepły dzień pod koniec czerwca. Było bardzo sennie. Aż trudno uwierzyć, że w tym miejscu co roku odbywają się zjazdy węgierskiej młodzieży w ramach letniego uniwersytetu i to z udziałem przedstawicieli najwyższych władz, w tym samego premiera Węgier. Chodziłam po miasteczku, i oglądając kolejne budynki, urocze, ale mające swoje najlepsze lata dawno za sobą, prawie zapomniałam, że znajdujemy się w samym sercu Rumunii. Tym bardziej, że ponad dziewięćdziesiąt procent mieszkańców Tusnádfürdő mówi po węgiersku. O tym, że jest to najmniejsze rumuńskie miasteczko i nosi również rumuńską nazwę – Băile Tușnad, przypomina niewielka cerkiew i powiewająca na jej froncie rumuńska flaga.
Odwiedziłam tamtejszą cukiernię. W cukiernii – cukrászda – zamówiłam Dobostorta. I przekonałam się ostatecznie, że nie jestem fanką. Na szczęście uzdrowisko słynie z fenomenalnej wody mineralnej. Tusnád Ásványvíz poza właściwościami zdrowotnymi ma również doskonały smak. Butelkowaną można kupić z zwyczajnym sklepie spożywczym. Pomogła zmyć ciężki smak deseru.
Będąc w Tusnádfürdő koniecznie trzeba udać się nad kraterowe jezioro świętej Anny. Warto też poświecić trochę czasu na przejażdżki po okolicy – jest wyjątkowo malownicza. Nie wolno jednak zapominać, że karmienie niedźwiedzi jest zakazane!
Ślady przeszłości
Z nazwiskiem „Bánnffy” zetknąłem się po raz pierwszy, kiedy byłem w samym sercu Siedmiogrodu, w dawnej stolicy księstwa, noszącej podówczas nazwę Kolozsvár (obecnie Kluż-Napoka). Nie mogło być inaczej. Pałac rodu Bánffych należał do najświetniejszych budowli miasta i, podobnie jak przynosząca krajowi chlubę Bonchida, był arcydziełem architektury baroku.
Patrick Leigh Fermor
Tę płytę kupiłam w moim ulubionym sklepie muzycznym w Budapeszcie. Wybierałam w ciemno, szukałam tradycyjnej muzyki węgierskiej i sprzedawca polecił mi właśnie ten krążek. Na okładce widnieje nazwa Bonchida. Nie miałam pojęcia, co oznacza. Aż do momentu, gdy kilka lat później studiowałam mapę przed kolejną podróżą do Rumunii. Około trzydzieści kilometrów na północny wschód od miasta Kluż-Napoka znajduje się gmina i wieś Bonţida – po węgiersku właśnie Bonchida. I nie byłoby w tym miejscu nic nadzwyczajnego, sama wieś niczym się nie wyróżnia, gdyby nie pewien obiekt. To tu znajduje się należący do starego węgierskiego rodu Bánffy zamek. Okazała magnacka rezydencja, zwana kiedyś „siedmiogrodzkim Wersalem”, nie jest w najlepszym stanie. Od lat trwają prace renowacyjne, ale po zniszczeniu jej w 1944 roku przez Niemców i kolejnych dziesięcioleciach zaniedbań, przywrócenie stanu dawnej świetności nie jest łatwe. Niemniej warto to miejsce odwiedzić i chociaż spróbować wyobrazić sobie, jak wyglądało tu życie dawniej.
Ciekawostką jest fakt, że w ostatnich latach organizowano tu letni festiwal Electric Castle. Nie jestem pewna, co powiedzieliby na to wielcy panowie węgierscy…
***
Na Węgrzech mieszka około 9 mln mieszkańców. Ale językiem węgierskim posługuje się jeszcze kilka milionów ludzi więcej. Kiedyś ktoś mnie zapytał, po co chcę się uczyć języka, którym posługuje się kilkanaście milionów ludzi na świecie. Powodów było kilka, a jednym z nich regularne wyjazdy do Rumunii. Już w czasie pierwszej podróży do tego kraju, wiele lat temu, zetknęłam się z językiem węgierskim. I to wcale nie w pobliżu granicy, ale gdzieś w głębi kraju. Z czasem węgierskie tropy poza Węgrami stawały się dla mnie coraz ciekawsze. I coraz łatwiej było je wyłapywać. Pisałam już o miastach, których związki z kulturą węgierską są oczywiste i trwałe – nieprzerwanie od wielu stuleci. Ale i poza dużymi miastami możemy bez większego trudu spotkać osoby mówiące po węgiersku. Zatem przynajmniej podstawowa znajomość języka może się okazać przydatna setki kilometrów na wschód od Budapesztu. A śladów węgierskiej przeszłości znajdujemy tu ciągle bez liku. Znacznie więcej, niż tu opisałam. Ten tekst to zachęta do samodzielnego odkrywania.
*
Artykuł ukazał się pierwotnie na portalu Katedry Hungarystyki Uniwersytetu Warszawskiego Magyazyn.pl.
Publikacja na portalu PolakWegier.pl za zgodą autorki.
Zdjęcie główne: Wikipedia – Transferred from ro.wikipedia to Commons., Domeniu public, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=20829592