Z wizytą w królestwie węgierskich winyli

Robert Dłucik

Omega, Locomotiv GT, Skorpio, Piramis… Świetne zespoły rockowe z Węgier, zresztą niegdyś bardzo popularne w Polsce. W latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, po płyty winylowe topowych węgierskich kapel ustawiały się w naszych księgarniach i sklepach muzycznych długie kolejki… A dzisiaj? Cóż, na giełdach oferta wystawców ogranicza się praktycznie do Omegi – chociaż trudno trafić na pełną dyskografię tej ikony węgierskiego rocka –  oraz Locomotiv GT. Czasem migną gdzieś pojedyncze egzemplarze albumów innych wykonawców. Poszukiwanie tytułów z Węgier wymaga więc nieco zachodu, ale warto! Nie tylko dla samej muzyki…

Węgierskie winyle z lat siedemdziesiątych to bowiem prawdziwe perełki również od strony edycyjnej. Bez porównania z polskimi wydaniami z tamtego okresu. Dwa kraje jednego – pełnego absurdów ekonomicznych – bloku politycznego, tu i tam państwowe koncerny trzymające łapę na muzycznym biznesie, a jednak pod względem jakości płyt – przepaść. Kiedy u nas notorycznie brakowało surowca niezbędnego do tłoczenia winyli, a okładki wołały o pomstę do nieba – węgierskie albumy bez kompleksów mogły stanąć w szranki z zachodnią konkurencją. 

Prym wiodły oczywiście wspomniane wyżej Omega oraz Locomotiv GT, a więc zespoły z powodzeniem próbujące również sił na Zachodzie (LGT także w USA), dysponujące największym budżetem na produkcję. Aluminiowa koperta, niby koncertowej płyty „Elo Omega” (wydanej w dwóch wersjach: z czerwonym i niebieskim napisem) na stałe zapisała się w annałach fonografii, nie tylko węgierskiej. Trzeba uważać, jeśli chce się delektować tą muzyką z winyla, by nie poharatać sobie palców przy wyciąganiu krążka z koperty!

Zdecydowanie bezpieczniejszy jest kontakt z autentycznym koncertowym albumem Omegi: wydanym w w 1979 roku zapisem rewelacyjnego występu, jaki grupa dała na budapesztańskim Kisstadionie. Dwie płyty, rozkładana okładka z efektowną grafiką, utrzymaną w klimacie science-fiction, z rysunkowym portretem zespołu w środku. W podobnym duchu utrzymano również okładkę studyjnego krążka „Gammapolis”. Nic dziwnego, obydwie płyty pochodzą z tego samego okresu. Aha, na świetnej „koncertówce” brak „Dziewczyny o perłowych włosach”, co dla niektórych pewnie będzie wadą tego wydawnictwa… 

Edycyjne perełki ma w swoim dorobku również supergrupa Locomotiv GT. Zarówno „Bummm!”, jak i wydane w późniejszym okresie jej działalności podwójne wydawnictwa: „V” oraz „Loksi”  posiadają efektowne rozkładówki. Frontowa strona „Bummm!” przyciąga uwagę rysunkowymi portretami muzyków. Środek „V” to duże koncertowe zdjęcie zespołu plus kilka mniejszych fotek kapeli, a „wisienką na torcie” jest insert – dopieszczony pod względem graficznym, stylizowany na archiwalny dokument. Pod względem muzycznym także jest to niezwykły album: trzy strony zawierają premierowe utwory studyjne (w jednym z nich gościnnie udziela się Apostolis Anthimos z SBB), czwartą natomiast wypełniają nagrania koncertowe. 

„Loksi” to również podwójne wydawnictwo, tym razem w 100 procentach studyjne. Znów nie pożałowano forintów na okładkowy budżet. Efektowna rozkładana koperta plus pomysłowy insert z tytułami i „listą płac” – tutaj mamy coś a la menu, z reprodukcją okładki płyty. Rewelacja! 

Locomotiv GT nawet na płytach w zwykłych kopertach potrafił zaintrygować. Weźmy świetny muzycznie debiut, ozdobiony ciekawym zdjęciem muzyków na okładce. Albo komiksową oprawę graficzną albumu (bardzo popularnego niegdyś w PRL-u) ze ścieżką dźwiękową musicalu „Képzelt riport egy amerikai popfesztiválról”…

A czym może pochwalić się konkurencja? Zespół Bergendy na przykład dwupłytowym albumem „Hetfo”. Już samo nagranie krążka o … poniedziałku to nie lada wyzwanie. Świetnej muzyce (Bergendy miał wtedy progrockową fazę, mówimy o pierwszej połowie lat siedemdziesiątych) towarzyszy rozkładana okładka z ciekawą grafiką. 

Fanów winyli nie powinny rozczarować także albumy zasłużonej formacji Hungaria. Przesycone duchem starego, dobrego rock’n’rolla „Arena” i „Hotel Menthol” wzbogacono zabawnymi insertami. Ciekawe oprawy graficzne miał również Fonograf – zespół założony przez muzyków bardzo popularnego na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Illes. Na przykład wewnętrzna koperta albumu „Country” ozdobiona została… mapą Węgier. 

Za winylowymi perełkami z epoki największego rozkwitu węgierskiego rocka stała wytwórnia Pepita. To firma – córka państwowego molocha Hungarotonu, ukierunkowana (wtedy jeszcze w tej części Europy nie znano „contentów”, „targetów” i „fokusowania” – pod tym względem piękne to były czasy) na szeroko rozumianą muzykę popularną. Charakterystyczne pomarańczowe nalepki z labelem Pepity były gwarancją jakości. Węgierskie winyle z tamtych lat miały  lakierowane okładki, no i brzmiały świetnie. O niebo lepiej niż ich późniejsze kompaktowe reedycje. Na tym polu – niestety – dużo lepiej spisują się wydawnictwa spoza Węgier, które przygotowują prawdziwe rarytasy dla fanów węgierskiego rocka. Ale to już temat na zupełnie inny artykuł.

W latach osiemdziesiątych na węgierskim rynku pojawiło się więcej wytwórni wydających muzykę rockową, czy heavy metalową. Jednak ilość nie poszła w parze z edycyjną jakością. Niektóre okładki raziły banałem, chociaż wciąż zdarzały się chlubne wyjątki (Karthago, Solaris, East). Całe szczęście, że pod względem muzycznym węgierscy artyści nadal mieli wiele do powiedzenia…

Reasumując: warto poszperać w komisach, antykwariatach, na coraz liczniejszych giełdach, bądź internetowych aukcjach, by zdobyć winyle węgierskich mistrzów rocka. Będą one ozdobą każdej płytowej kolekcji!

*

Artykuł ukazał się pierwotnie na portalu Katedry Hungarystyki Uniwersytetu Warszawskiego Magyazyn.pl.

Publikacja na portalu PolakWegier.pl za zgodą autora.

Zdjęcie główne: Tibor Janosi Mozes / Pixabay

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Olga Groszek

Olga Groszek